Przejął kadrę po Gmochu, oddał Piechniczkowi. W niezwykle trudnych eliminacjach Euro 1980 był o włos od awansu – rywalizację z wicemistrzami świata Holendrami przegrał tylko o punkt. Stanowisko selekcjonera stracił po słynnej „aferze na Okęciu”, choć w całej sprawie był Bogu ducha winien. To on wreszcie wpadł na pomysł założenia Szkoły Trenerów PZPN. Dwanaście lat temu zmarł jeden z najwybitniejszych polskich szkoleniowców Ryszard Kulesza.
Jego życie od początku naznaczone było piętnem tragizmu. Urodził się osiem lat przed wybuchem II wojny światowej. Mieszkał na warszawskiej Starówce, więc gdy zaczęła się okupacja, oczami dziecka niemal codziennie patrzył na dramatyczne sceny rozgrywające się na ulicach miasta. Kiedy wybuchło powstanie, stracił ojca. Był świadkiem jego śmierci. Sam też omal nie zginął, bo jeden z oprawców – jego, trzynastolatka – rzucił pod nadjeżdżający czołg. Po upadku powstania został wywieziony na roboty do Niemiec, ale jakimś cudem udało mu się uciec z niewoli i wrócił do stolicy. Piechotą.
Gdy miasto zaczęło się dźwigać z gruzów, zapisał się na treningi w Okęciu Warszawa. Potem jednak przeniósł się na Konwiktorską. Jako piłkarz Polonii (występującej wówczas pod nazwą Kolejarz), mając 19 lat zadebiutował w ekstraklasie i jej barwom był wierny przez większość kariery, z małymi epizodami w stołecznej Gwardii i Polonii Bydgoszcz. Większych sukcesów jednak nie osiągnął.
Po trzydziestce zaczął pracować jako trener w podwarszawskich klubach: Ruchu (dziś KS) Piaseczno, Mazowszu Grójec i Zniczu Pruszków. Pierwszym dużym wyzwaniem było dla niego poprowadzenie drugoligowej wówczas Lechii Gdańsk. Do ekstraklasy nie udało mu się awansować, ale doprowadził zespół do 1/8 finału Pucharu Polski. I wtedy przyszła zaskakująca dla wielu propozycja z PZPN. W 1974 roku – tym samym, gdy biało-czerwoni świętowali pierwszy wielki sukces na mundialu – Kulesza został trenerem reprezentacji Polski do lat 21. Rok później powierzono mu kadrę do lat 23.
Już wtedy cieszył się dużym zaufaniem Kazimierza Górskiego, który do kadry powoli wprowadzał co zdolniejszych zawodników z młodzieżówki. „Kulka”, jak nazywali go przyjaciele, miał wyjątkowego nosa do odkrywania wielkich talentów. To on wysyłał pierwsze powołania dla Zbigniewa Bońka, Janusza Kupcewicza, Marka Dziuby, Stanisława Terleckiego czy Romana Ogazy.
Ryszard Kulesza (pierwszy z prawej) podczas treningu reprezentacji wiosną 1976 roku. Obok niego Kazimierz Deyna i Włodzimierz Lubański.
W 1976 roku, przed igrzyskami w Montrealu, trener Górski włączył go do reprezentacyjnego sztabu, ale na olimpiadę Kulesza ostatecznie nie pojechał. Zawsze miał swoje zdanie, twardo go bronił i szybko popadł w konflikt z kilkoma ludźmi, którzy doradzali legendarnemu szkoleniowcowi. Igrzyska, na których biało-czerwoni sięgnęli po srebrny medal, oglądał więc w telewizji.
Podobnie skończyła się dla niego współpraca z kolejnym selekcjonerem. Jacek Gmoch zaproponował mu funkcję asystenta już na początku walki o mundial 1978 i przez półtora roku stanowili świetny tandem. Przed wyjazdem na mistrzostwa coś się jednak popsuło.
Z turnieju w Ameryce Południowej biało-czerwoni wrócili na tarczy, mimo że awansowali do drugiej fazy grupowej. Gmoch stracił stanowisko. Zastąpił go właśnie Kulesza.
Zadaniem nowego selekcjonera było zdobycie pierwszego historycznego awansu do finałów mistrzostw Europy. Ba! Łatwo powiedzieć… Za rywali w grupie mieliśmy bowiem Holendrów, czyli aktualnych wówczas wicemistrzów świata, a także reprezentacje NRD i Szwajcarii. Zaczęło się nieźle, od dwóch zwycięstw, ale potem przyszła przegrana w Lipsku, w której tle majaczyło tajemnicze zatrucie pokarmowe (wedle innych źródeł – ostra balanga dzień przed meczem).
Selekcjoner Ryszard Kulesza miał swój moment triumfu. Tak jak jego wielki poprzednik Kazimierz Górski ograł na Stadionie Śląskim Holendrów.
Gdy zaczęto wątpić w trenerski talent Kuleszy, zdarzył się cud. W maju 1979 roku mocno przebudowany zespół – z Zygmuntem Kuklą w bramce, Zbigniewem Płaszewskim na obronie, Leszkiem Lipką w pomocy i Romanem Ogazą w ataku – pokonał w Chorzowie Holendrów 2:0. Po meczu wielki triumf młodszego kolegi z satysfakcją komentował trener Górski.
Potem jednak znów była wpadka, za jaką uznano ledwie remis w rewanżowym meczu z NRD, która sprawiła, że na ostatni mecz eliminacji do Amsterdamu nasz zespół poleciał z nożem na gardle. Szanse na awans wciąż mieliśmy, ale trzeba było wygrać. Zabrakło niewiele, bo do przerwy po bramce Wojciecha Rudego prowadziliśmy 1:0. Skończyło się jednak remisem. Powrotowi z Holandii towarzyszył mały skandal, bo piłkarze – wściekli na krytykujących ich dziennikarzy – w samolocie zamiast odpowiadać na pytania zaczęli… szczekać. Kuleszy wypomniano, że nie panuje nad drużyną. Wobec czterech zawodników wszczęto postępowanie dyscyplinarne.
To nie była ostatnia afera w selekcjonerskiej karierze Kuleszy. W 1980 roku, przed wylotem na zgrupowanie przed meczem eliminacji mundialu z Maltą, Józef Młynarczyk stawił się na lotnisku w stanie wskazującym na spożycie wiadomo czego. Początkowo sztab wydał mu polecenie zostania w kraju, ale – nomen omen – wstawili się za nim koledzy z drużyny, a wszystko to działo się w świetle telewizyjnych kamer. Trener ostatecznie uległ presji piłkarzy i zabrał bramkarza na pokład. Gdy działacze PZPN, a z nimi opinia publiczna, obejrzeli obrazki z tego incydentu, rozpętało się istne piekło.
Młynarczyk, a wraz z nim trzej najgoręcej stający w jego obronie zawodnicy zostali w trybie pilnym ściągnięci do kraju i przykładnie ukarani. Selekcjonera na razie zostawiono w spokoju, bo ktoś w końcu musiał poprowadzić zespół w spotkaniu inaugurującym eliminacje. Tam zresztą rozegrał się drugi akt dramatu.
Tak skończył się mecz, który przyniósł biało-czerwonym pierwsze punkty w walce o mundial w Hiszpanii. Dla Ryszarda Kuleszy niestety ostatni w roli selekcjonera.
Po tej historii trener wyjechał z kraju i przez kilka lat pracował w Afryce Północnej. Najpierw prowadził reprezentację Tunezji, a potem kluby: Mouloudię Wadżda, CS Sfaxien i CA Bizertin. Do Polski wrócił krótko przed upadkiem komuny i zaczął się udzielać jako działacz. Z jego inicjatywy powstała Szkoła Trenerów PZPN (słynna kuleszówka), pełnił też funkcję wiceprezesa PZPN do spraw szkoleniowych.
Na przełomie wiosny i lata 1993 roku zrobiło się o nim głośno, gdy podczas obrad prezydium zarządu związku w ostrych słowach skrytykował to, co wydarzyło się na finiszu sezonu. Dość dziwny, oględnie rzecz biorąc, wyścig o mistrzostwo wygrała Legia, która wyprzedziła ŁKS lepszym bilansem bramek. W ostatniej kolejce obie drużyny na wyścigi strzelały gole swoim rywalom (warszawiacy pokonali w Krakowie Wisłę 6:0, a łodzianie u siebie 7:1 Olimpię Poznań).
Ryszard Kulesza przekonał działaczy związkowych, by odebrać Legii mistrzostwo Polski, i miał potem z tego tytułu dużo nieprzyjemności. Podobno był nawet taki czas, że bał się wychodzić z domu na warszawskim Grochowie. Na stadionie przy Łazienkowskiej nigdy już się nie pojawił.
Ryszard Kulesza (pierwszy z lewej) podczas pamiętnego posiedzenia prezydium zarządu PZPN, na którym odebrano warszawskiej Legii tytuł mistrza Polski. Pierwszy z prawej Kazimierz Górski.
W ostatnich latach życia mocno podupadł na zdrowiu. Dopadła go choroba Alzheimera, długo był przykuty do łóżka, przestał poznawać ludzi. Do końca była przy nim żona Jolanta i największy przyjaciel, były piłkarz Polonii Stanisław Kralczyński. Zmarł w wieku 76 lat w domu opieki w stołecznej dzielnicy Wawer.