Alfred OlekAlfred Olek
KronikiTytan pracy
Tytan pracy
Autor: Krzysztof Jaśniok
Data dodania: 23.07.2021
FOT. PAPFOT. PAP

Pamiętacie to? „Ole, Olek, wygraj!, Ole, Olek, na prezydenta tylko ty!” – skandowała grupa Top One, by w połowie lat 90. pomóc pewnemu politykowi lewicy zwyciężyć w wyborach głowy państwa. W historii polskiego futbolu też był człowiek, o którym śpiewano piosenki. I to ze znacznie lepszym tekstem i melodią. Choć refren brzmiał podobnie, bo ten piłkarz nazywał się Alfred… Olek. Właśnie mija 81 lat od dnia jego narodzin.

Być może nikt by o nim nie usłyszał, gdyby nie pewien prawnik z Budapesztu. Na imię miał Géza, na nazwisko Kalocsay, i poza świetną znajomością aktów normatywnych i kodeksów imponował wiedzą o futbolu, którą wywodził z przebogatej kariery. Przed wojną grał w praskiej Sparcie i jako zawodnik tego klubu pojechał na mistrzostwa świata 1934, w których z reprezentacją Czechosłowacji dotarł do finału. Potem zdobywał szlify w lidze francuskiej i wreszcie przeniósł się na Węgry, skąd pochodzili jego przodkowie. Tam zasłynął jako trener – najpierw klubowy, a potem jako asystent słynnego Gusztáva Sebesa, twórcy Złotej Jedenastki, która na szwajcarskich boiskach sięgnęła po wicemistrzostwo globu.

Latem 1966 roku Kalocsay pojawił się w Zabrzu. Tamtejsi działacze, wykorzystując tradycyjną przyjaźń polsko-węgierską, zdołali przekonać bratanków, by na pewien czas „wypożyczyli” znakomitego szkoleniowca. Zadanie dostał brawurowe: miał stworzyć na Śląsku drużynę, która zawojuje piłkarską Europę. Górnik, który właśnie po raz czwarty z rzędu zdobył mistrzostwo kraju, w potyczkach kontynentalnych wypadał blado. A potencjał przecież miał olbrzymi, bo w jego składzie byli tacy artyści futbolu, jak Włodzimierz Lubański, Zygfryd Szołtysik, Ernest Pohl czy Stanisław Oślizło. Brakowało im jednak wybitnego trenera.

Przybysz z Budapesztu miał do dyspozycji konstelację gwiazd, ale nie poszedł na łatwiznę. Poprosił współpracowników, aby przygotowali mu listę uzdolnionych piłkarzy z niższych lig z regionu, i co kilka dni objeżdżał Śląsk w poszukiwaniu talentów. Tak pewnego razu trafił do Świętochłowic, by przyjrzeć się chłopakowi, który rok wcześniej znajdował się w kadrze Górnika, ale został odesłany do macierzystego klubu, bo uznano, że jest już za stary i nie rokuje na przyszłość. Kalocsay usiadł na prowizorycznej trybunie, przez kilkanaście minut z uwagą przyglądał się grze blondwłosego pomocnika i nagle wstał, wołając „Kinyilatkoztatás!”, co po węgiersku znaczy „rewelacja”. Kazał natychmiast sprowadzić go z powrotem na Roosevelta.

W ten sposób z odmętów futbolowego niebytu został wyciągnięty 26-letni Alfred Olek. Niespełna cztery lata później usłyszał o nim cały świat. Był wśród zawodników, którzy jako pierwsi piłkarze z Polski zagrali w finale jednego z europejskich pucharów.

Drużyna Górnika Zabrze rok przez wielkim finałem we Wiedniu. Na zdjęciu jest jednak większość bohaterów meczu z Manchesterem City i półfinałowych starć z Romą.Drużyna Górnika Zabrze rok przez wielkim finałem we Wiedniu. Na zdjęciu jest jednak większość bohaterów meczu z Manchesterem City i półfinałowych starć z Romą.
FOT. EAST NEWS

Drużyna Górnika Zabrze na zdjęciu z 1969 roku. Stoją od lewej: Rainer Kuchta, Hubert Kostka, Stanisław Oślizło, Edward Olszówka, Henryk Latocha, Alfred Olek, Hubert Skowronek. W dolnym rzędzie: Jerzy Musiałek, Alojzy Deja, Zygfryd Szołtysik, Włodzimierz Lubański.

Z PERSPEKTYWY ŁAWKI

 

Jak to możliwe, że tak długo nikt nie poznał się na jego talencie? Trudno powiedzieć. W każdym razie zanim Olek stał się sławny, przez blisko dziesięć lat szwendał się po śląskich prowincjonalnych boiskach jako zawodnik Czarnych Chropaczów. Dopiero w 1965 roku, po fuzji klubu z Naprzodem Lipiny i przeniesieniu jego siedziby do Świętochłowic, wskoczył na nieco wyższy poziom. To wtedy wypatrzyli go działacze z Zabrza.

Jego pierwszy epizod w Zabrzu nie był udany. Przez cały rok dostał szansę tylko w dwóch meczach Pucharu Polski; wszystkie spotkania ligowe obejrzał z perspektywy ławki rezerwowych. Trener Władysław Giergiel nie miał do niego zaufania. Uważał, że jest zbyt wolny, słaby w grze jeden na jednego i brakuje mu polotu w ataku na bramkę rywali. Gdy przyszło lato, wziął piłkarza na rozmowę i szczerze powiedział, że nie widzi go w kadrze na przyszły sezon. Olek spakował się więc i wrócił w rodzinne strony. Niespełna miesiąc później odwiedził go Géza Kalocsay… Tym razem na wszelki wypadek nie przeprowadził się do Zabrza. Na treningi dojeżdżał autobusem. Miał prawo podejrzewać, że ta przygoda nie potrwa długo, zwłaszcza że koledzy z drużyny dość chłodno przyjęli jego come back.

Nie ukrywam, że trochę podśmiewaliśmy się z jego umiejętności, i w ogóle byliśmy zdziwieni, że do nas wrócił. Był surowy technicznie, widać było w jego grze takie naleciałości, charakterystyczne dla piłkarzy grających w niższych ligach. Tymczasem Olek okazał się tytanem pracy. Bez przerwy doskonalił swoje umiejętności, zostawał po treningach. Zaimponował nam. W ciągu kilku miesięcy poczynił tak olbrzymie postępy, że od sezonu 1966/67 stał się naszym podstawowym piłkarzem. Imponował niespożytymi siłami. Grał w pomocy, ale jeśli trener ustawił go na innej pozycji również nie zawodził. Był bardzo wszechstronny. Nie przesadzę, jeśli powiem, że stał się dla nas wzorem pracy i zaangażowania.

Stanisław Oślizło w wywiadzie dla gornikzabrze.pl
WZÓR DLA CAŁEJ DRUŻYNY

Ligowy debiut zaliczył 17 sierpnia 1966 roku. Zabrzanie pokonali wówczas na wyjeździe GKS Katowice 3:0. Kalocsay wystawił go w ataku obok Lubańskiego, Jerzego Musiałka i Zygmunta Dudysa. Furory nie zrobił, jednak jego występ oceniono pozytywnie. „Nowi skrzydłowi Dudys i Olek mają sporo braków, ale na ich plus zaliczyć należy dużą pracowitość, gdyż niejednokrotnie cofali się, wzmacniając łączność między napadem i obroną” – można było przeczytać w katowickim „Sporcie”.

Alfred OlekAlfred Olek
FOT. PAP

Alfred Olek zaczynał karierę jako napastnik, ale potem został przestawiony do drugiej linii. Zdarzało się też czasem, że grywał jako boczny obrońca i w tej roli radził sobie równie dobrze.

TO MI SIĘ CHYBA ŚNI

 

W sezonie 1966/67 Olek zagrał w 23 meczach, mając kluczowy udział w zdobyciu przez Górnika kolejnego tytułu mistrza Polski. W kolejnym zabrakło go tylko w czterech ligowych spotkaniach – zabrzanie zakończyli rozgrywki na trzecim miejscu, ale poprawili sobie humory, sięgając po krajowy puchar. Wreszcie pokazali się też z dobrej strony w międzynarodowych rozgrywkach, docierając do ćwierćfinału Pucharu Europy. Tu trafili na wielki Manchester United, który już w pierwszym starciu na Old Trafford udowodnił swoją siłę. Czerwone Diabły wygrały 2:0, a blondwłosy pomocnik został przez dziennikarzy uznany za jednego z głównych winowajców porażki.

Kto właściwie pilnuje Bobby’ego Charltona? Łatwo dochodzi on do podań i bardzo dokładnie przekazuje piłkę swym kolegom. Mało pożyteczni są Olek i Szołtysik. Biegają w jednym tempie, szybsi gospodarze stale ich ubiegają w przejmowaniu piłki. Denerwuje się sprawozdawca telewizyjny Jan Ciszewski: „Panowie, co to jest? Nikt go nie atakuje? Gdzie tu krycie strefą?”. Wprawdzie pomylił „strefę” z kryciem „każdy swego”, ale trochę racji miał.

„Przegląd Sportowy”, 29 lutego 1968 r.
PANOWIE, CO TO JEST?

Nauki pobrane w tych starciach bardzo przydały się zabrzanom w kolejnych latach. Sezon 1968/69 był powtórką poprzedniego: Górnik znów zajął trzecie miejsce w lidze i zdobył Puchar Polski, co dało mu prawo do występu w Pucharze Zdobywców Pucharów. Tym pamiętnym, w którym zabrzanie dotarli aż do finału. Zanim to jednak się stało, pokonali Olympiakos Pireus, Lewskiego Sofia i Rangersów z Glasgow, którym Olek – na ogół nie grzeszący skutecznością pod bramką rywali – strzelił gola. A potem były trzy niesamowite starcia z Romą. Trzy, bo dwa pierwsze nie przyniosły rozstrzygnięcia, a wtedy jeszcze nie strzelano rzutów karnych, tylko rozgrywano dodatkowe spotkanie na neutralnym terenie. Blondwłosy pomocnik błysnął formą już w meczu w Rzymie (1:1).

Alfred Olek (w ciemnej koszulce) w pojedynku z Sergio Santarinim. W tym meczu nikt nie odstawiał nogi.Alfred Olek (w ciemnej koszulce) w pojedynku z Sergio Santarinim. W tym meczu nikt nie odstawiał nogi.
FOT. PAP

Zdjęcie z chorzowskiego meczu z Romą. Alfred Olek (w ciemnej koszulce) walczy o piłkę z Sergio Santarinim.

Górnik znów rozegrał doskonały mecz. Wbrew oczekiwaniom, nie obrał taktyki defensywnej, lecz prowadził aż do końca otwartą, równorzędną grę. Lubański i Banaś w ataku, wspomagani przez Szołtysika, Wilczka i Olka ogrywali często obrońców włoskich, stając kilka razy oko w oko z Ginulfim. Świetnie spisała się cała czwórka obrońców polskich z Oślizłą na czele, a w II połowie kilka pewnych interwencji Kostki wyjaśniło sytuację.

„Tempo"; 2 kwietnia 1970 r.
OKO W OKO Z GINULFIM

W rewanżu na Stadionie Śląskim w Chorzowie padł po dogrywce wynik 2:2. Na szczęście gole strzelone na wyjeździe nie liczyły się podwójnie. Olek po niesamowitej szarży mógł przesądzić o zwycięstwie gospodarzy, ale został sfaulowany tuż przed polem karnym.

Starcie pod bramką Górnika i kontra A. Olka

Dodatkowy mecz odbył się w Strasburgu i zakończył… rzutem monetą. Po 90 minutach i dogrywce było 1:1. Olek postraszył włoskiego bramkarza już na początku spotkania, a potem w swoim stylu walczył za trzech, by wywalczyć awans.

Strzał A. Olka, interwencja A. Ginulfiego

O tym, że zabrzanie zagrają w finale przesądził jednak dopiero ślepy los. „Sprawiedliwości stało się zadość” – krzyczał potem do mikrofonu Jan Ciszewski. A Olek…? Pewnie myślał, że to wszystko mu się śni. W końcu raptem kilka lat wcześniej był mało znanym piłkarzem Czarnych Chropaczów. Teraz jego nazwisko znał każdy Polak, a za chwilę miało się spełnić jego największe marzenie. Drużynę Górnika czekało starcie o Puchar Zdobywców Pucharów z samym Manchesterem City. Na miejsce tej batalii wybrano Wiedeń.

Alfred OlekAlfred Olek
FOT. EAST NEWS

Po powrocie ze Strasburga, gdzie po barażowym meczu i szczęśliwym dla nich rzucie monetą zdobyli awans do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, zabrzanie byli witani jak bohaterowie. Od lewej: prezes Eryk Wyra, Alfred Olek, Stanisław Oślizło, Alojzy Deja, trener Michał Matyas, Włodzimierz Lubański i Erwin Wilczek.

BOŻYSZCZE WSZYSTKICH POLEK

 

I tu dochodzimy do piosenki, której był jednym z bohaterów. Miała zagrzać chłopaków do boju i wprawić kibiców w dobry nastrój przed meczem na Praterze. Napisali ją wspólnie Andrzej Zieliński ze Skaldów (muzyka) i Wojciech Młynarski (słowa), a leciała mniej więcej tak: „Jesteśmy z wami, chłopcy, Górnicy z Zabrza, chcemy was śpiewem, chłopcy, do boju zagrzać (...) żeby Kostka najtrudniejszym strzałom sprostał (...) żeby Olek był bożyszczem wszystkich Polek”.

Niestety, zamiast dodać obu piłkarzom otuchy, ten przebój chyba trochę ich zdeprymował, bo to właśnie po błędach Kostki i Olka padł pierwszy gol dla The Citizens. Francis Lee ograł blondwłosego pomocnika na skrzydle i z ostrego kąta strzelił na bramkę zabrzan. Golkiper Górnika wypuścił śliską piłkę z rąk, co natychmiast wykorzystał Neil Young, posyłając ją do siatki. Ślązacy ostatecznie przegrali mecz 1:2 i obeszli się smakiem. Było blisko, ale puchar pojechał do Anglii.

Tydzień później Olek rozegrał swój jedyny mecz w koszulce z orłem na piersi. Biało-czerwoni zmierzyli się w Poznaniu towarzysko z Irlandią i wygrali 2:1, a pomocnik Górnika pojawił się na murawie po przerwie, zmieniając Lesława Ćmikiewicza. Trener Ryszard Koncewicz pozytywnie ocenił jego występ i liczył, że z czasem wkomponuje się w zespół. Miał pomóc drużynie w eliminacjach Euro 1972 i igrzysk w Monachium.

Zwycięstwo cieszy, ale wynik nie zadowala. Powinniśmy wygrać 4:1 lub 5:1. Jednak gorzej niż w Moskwie i w Budapeszcie grał Bula oraz trochę słabsza była teraz postawa Ćmikiewicza, dlatego po przerwie zastąpił go Olek, którego próbę uważam za potrzebną. Mecz z Irlandią potraktowałem jako okazję do dalszych prób w okresie budowy jedenastki reprezentacyjnej.

Ryszard Koncewicz po meczu z Irlandią
OBIECUJĄCY DEBIUT
Polska - Irlandia 2:1 (06.05.1970)Polska - Irlandia 2:1 (06.05.1970)
FOT. EAST NEWS

Dla Lesława Ćmikiewicza, który w przerwie meczu z Irlandią w Poznaniu został zmieniony przez debiutanta Alfreda Olka, zabrakło miejsca na ławce rezerwowych. Drugą połowę obejrzał więc… siedząc na piłce.

Niestety, pół roku później Koncewicz został odwołany z funkcji selekcjonera. Jego miejsce zajął Kazimierz Górski, który wolał dać szansę młodszym. Olek, któremu stuknęła już trzydziestka, nie mieścił się w tej koncepcji. Zwłaszcza że mógł już wyjechać za granicę, a taka eskapada w czasach PRL-u oznaczała zwykle sportową emeryturę. Zanim to jednak się stało, pomógł jeszcze zabrzanom w awansie do ćwierćfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. W nim doszło do wielkiego – nieudanego niestety – rewanżu za mecz na wiedeńskim Praterze. Po zwycięstwie na Śląskim 2:0 Górnicy przegrali w Anglii 0:2. O awansie Manchesteru City zdecydował trzeci mecz, wygrany 3:1 w Kopenhadze.

Ostatni raz w barwach ekipy z Roosevelta zagrał 4 września 1971 roku. Zabrzanie pokonali wówczas na własnym boisku Łódzki KS 1:0. Krótko potem spakował się i poleciał do Szkocji, gdzie zatrudnił go broniący się przed spadkiem do drugiej ligi Hamilton Academical. Razem z nim kontrakty podpisali dwaj piłkarze Zagłębia Sosnowiec, Roman Strzałkowski i Witold Szyguła. Niestety, nie zrobili kariery na Wyspach. Klub popadł w tarapaty finansowe i trzech byłych reprezentantów kraju już rok później musiało wrócić do Polski.

Olek kopał piłkę jeszcze jako piłkarz Concordii Knurów i LZS-u Gierałtowice, ale w końcu zawiesił buty na kołku i zatrudnił się w kopalni „Knurów”. W wolnych chwilach realizował się jako trener, szkoląc piłkarzy w rodzinnych Pilchowicach. Tam też zmarł 10 marca 2007 roku, przegrywając walkę z nowotworem. Miał wówczas 67 lat.