zygmunt maszczykzygmunt maszczyk
Kroniki3 maja 1945
3 maja 1945
Autor: Krzysztof Jaśniok
Data dodania: 28.04.2023
FOT. EAST NEWSFOT. EAST NEWS

„Ja jestem kobieta pracująca, żadnej pracy się nie boję” – mógłby o sobie powiedzieć, gdyby nie to, że jest mężczyzną z krwi i kości. Kwestia wypowiadana przez Irenę Kwiatkowską w „Czterdziestolatku” pasuje jednak do niego idealnie. W historii polskiej piłki nie było bowiem zawodnika bardziej uniwersalnego i zdolnego do większego poświęcenia na boisku. 3 maja urodziny świętuje Zygmunt Maszczyk – filar Orłów Górskiego, medalista mistrzostw świata i igrzysk.

Kibice kojarzą go jako znakomitego wszędobylskiego pomocnika, który jak szalony biega od jednego do drugiego pola karnego, ale on przez większość kariery marzył o tym, że trenerzy będą mu przydzielać mniej wyczerpujące zadania.

– Gdy sił nie stanie, chciałbym grać jako stoper, gdzie będę mógł wykorzystać kapitał wieloletnich doświadczeń – zwierzył się po zwycięskim dla Polski finale olimpijskim w Monachium. Gdy zobaczył zdziwione miny dziennikarzy, zaraz dodał: – Wcale nie żartuję. Ja naprawdę nie urodziłem się do gry w środku pola. W moim przypadku szukanie pozycji na boisku trwało wiele lat. Najważniejsze, że to nie był czas stracony.

W 1972 roku, gdy padły te słowa, opinia publiczna niewiele jeszcze o nim wiedziała. Wprawdzie po ligowych boiskach biegał już dziewięć lat, a nawet miał za sobą dziesięć występów w koszulce z orłem na piersi, a jednak dla większości kibiców wciąż był postacią dosyć tajemniczą. Trochę dlatego, że ze względu na wrodzoną nieśmiałość stronił od mediów i wyjątkowo rzadko udzielał wywiadów. Przede wszystkim jednak z uwagi na to, że i w klubie, i w drużynie narodowej pełnił rolę człowieka od czarnej roboty. Za gwiazdy robili inni: Bronisław Bula w Ruchu, Kazimierz Deyna w reprezentacji. Maszczyk był po to, by mogli oni świecić pełnym blaskiem.

Reprezentacja Polski ze złotymi medalami, w ciemnych strojach, na podium igrzysk olimpijskich 1972.Reprezentacja Polski ze złotymi medalami, w ciemnych strojach, na podium igrzysk olimpijskich 1972.
FOT. PAP

Reprezentacja Polski ze złotymi medalami igrzysk olimpijskich 1972. W górnym rzędzie od lewej: Jerzy Gorgoń, Hubert Kostka, Kazimierz Deyna, Marian Ostafiński, Jerzy Kraska, Antoni Szymanowski, Robert Gadocha, Zygfryd Szołtysik. W dolnym rzędzie od lewej: Zygmunt Anczok, Włodzimierz Lubański, Zygmunt Maszczyk, Zbigniew Gut i Lesław Ćmikiewicz.

PIŁKARZ ORKIESTRA

 

Pierwsze kroki na piłkarskim boisku stawiał w rodzinnych Siemianowicach. Na treningi, które odbywały się w parku na Pszczelniku, zapisał się dość późno – gdy miał 15 lat. Z początku grał na prawej obronie, potem – choć nie imponował wzrostem – był ustawiany jako stoper i w tej roli już rok później zadebiutował w drużynie seniorów. Pewnego dnia dowiedział się, że z konieczności będzie musiał zastąpić jednego z kontuzjowanych napastników. Wybiegł na murawę jako zawodnik pierwszej linii – i tak już zostało. Do czasu, aż po utalentowanego napastnika zgłosił się Ruch Chorzów.

Po przeprowadzce na Cichą został… lewym łącznikiem. Ta dziś trochę zapomniana już boiskowa pozycja polegała na grze pomiędzy skrzydłowym a środkowym ataku. Musiał sobie jakoś znaleźć miejsce między dwiema wielkimi gwiazdami Niebieskich: po lewej stronie miał znakomitego Eugeniusza Fabera, po prawej Eugeniusza Lercha. Nie było to takie proste. Na uznanie nowych kolegów pracował dosyć długo, za to szybko zyskał ich sympatię.

Zygmunt był bardzo koleżeński, przyjaźniliśmy się. Często, jak wyjeżdżaliśmy na zgrupowania, to byliśmy razem ze sobą w pokoju. To był taki prawdziwy Ślązak. Jak do nas trafił, ja miałem już ugruntowaną pozycję w zespole, a on dopiero wchodził do drużyny. Ale bardzo szybko został zaakceptowany. Pierwotnie był desygnowany do gry w ataku, ale tam z przodu nie za bardzo mu wychodziło. Został więc cofnięty. Ponieważ jednak był niesamowicie pracowity i zdyscyplinowany taktycznie, to i z roli obrońcy świetnie się wywiązywał.

Eugeniusz Lerch w wywiadzie dla interia.pl; 1 czerwca 2020 r.
PRAWDZIWY ŚLĄZAK

W Ruchu wrócił więc na pozycję, na której grał w Siemianowiczance. Klasycznego pomocnika zrobił z niego dopiero Teodor Wieczorek, który zaczął pracę na stadionie przy Cichej w 1966 roku. Uznał, że Maszczyk – dysponujący znakomitą wydolnością, precyzyjnym podaniem, waleczny, szybki, kreatywny – marnuje się na środku defensywy, a jako rozgrywający będzie mógł w pełni rozwinąć swoje możliwości. To był strzał w dziesiątkę. Dwa lata później Zyga powiódł drużynę do tytułu mistrza Polski. A zanim świętował ten sukces, zdążył zadebiutować w reprezentacji. 24 kwietnia 1968 roku zagrał w towarzyskim spotkaniu z Turcją na Stadionie Śląskim – co ciekawe, położonym prawie w połowie drogi między stadionem Niebieskich a Siemianowicami. Polacy strzelili aż osiem goli, a połowa z nich padła po jego podaniach. On jednak nie trafił do siatki ani razu – co w drużynie narodowej stało się potem swoistym znakiem firmowym Maszczyka.

Na początku lat 70. spróbował sił na jeszcze jednej boiskowej pozycji. Był już obrońcą, napastnikiem, pomocnikiem, więc… pozostało mu zagrać na bramce. Do tej niecodziennej sytuacji doszło w końcówce ligowego meczu Ruchu z Górnikiem, gdy musiał między słupkami zastąpić kontuzjowanego Piotra Czaję. Trwało to tylko trzy minuty, ale w tym czasie obronił dwa groźne strzały. Zabrzanie nie zdołali go pokonać.

Zygmunt MaszczykZygmunt Maszczyk
FOT. EAST NEWS

Człowiek do zadań specjalnych: pomocnik, obrońca, napastnik, a jak trzeba było nawet bramkarz. Uniwersalność to był znak firmowy Zygmunta Maszczyka.

ULUBIENIEC PANA KAZIMIERZA

 

Dwa pierwsze występy z orłem na piersi zaliczył w kadrze prowadzonej przez Ryszarda Koncewicza. Ale dopiero to Kazimierz Górski poznał się na jego talencie i uczynił jednym z liderów drużyny. Dał mu szansę już na początku swojej selekcjonerskiej przygody, w prestiżowym meczu z RFN w eliminacjach Euro 1972. Biało-czerwoni przegrali 1:3, ale piłkarz Ruchu był chwalony za swój występ. Walczył jak lew, mądrze rozdzielał piłki, a czasem próbował zaskoczył słynnego Seppa Maiera strzałem z dystansu.

Niecelny strzał Z. Maszczyka

Przełomowy dla niego okazał się mecz z Hiszpanią w eliminacjach igrzysk w Monachium.

Z tym spotkaniem wiążą się dramatyczne wspomnienia. Hiszpanie, skazani przed meczem na pożarcie, dzielnie się bronili i wcale nie zamierzali ułatwić Polakom poprawienia konta bramkowego w rywalizacji z Bułgarią. Zapowiadała się sensacja i kto wie, czym skończyłaby się szczecińska gra, gdyby nie Zygmunt Maszczyk. Przypomniał sobie, że nosił miano niekoronowanego króla strzelców w drużynie juniorów, że strzelił ponad 40 bramek w lidze i że… ma zerowe konto trafień w reprezentacji narodowej. Zdobył więc, jak na zawołanie, dwie bramki. Polacy wygrali 2:0. Obronili szansę – jak się później okazało – na wagę złotego medalu olimpijskiego. To się nazywa intuicja!

Cytat pochodzi z książki „Wielki finał”; praca zbiorowa; Wydawnictwo Sport i Turystyka, Warszawa 1974
NIEKORONOWANY KRÓL STRZELCÓW
1:0 Gol Z. Maszczyka, asysta R. Gadochy

Paradoksalnie, tymi dwoma trafieniami nie poprawił swego bilansu bramkowego w reprezentacji, który… wciąż pozostał zerowy. W Szczecinie nasz zespół zmierzył się bowiem z drużyną złożoną z amatorów, więc spotkanie miało charakter nieoficjalny.

Zygmunt MaszczykZygmunt Maszczyk
FOT. EAST NEWS

W połowie lat 70. trudno było sobie wyobrazić zgrupowanie reprezentacji, na którym zabrakłoby tych panów. Od lewej: Jacek Gmoch, Zygmunt Maszczyk, Jerzy Gorgoń, Grzegorz Lato i Władysław Żmuda.

WYJĄTKOWO DOJRZAŁE ODKRYCIE

 

Z igrzysk w Monachium wrócił ze złotym medalem, na który mocno pracował od pierwszej do ostatniej minuty w każdym meczu. To od niego też zaczęła się akcja, która w finale z Węgrami przyniosła biało-czerwonym zwycięską bramkę.

2:1 Gol K. Deyny

W eliminacjach mistrzostw świata 1974 zniknął ze składu po przegranym 0:2 meczu z Walią w Cardiff. Mimo to trener Górski zabrał go na mundial i wstawił do wyjściowej jedenastki już w pierwszym grupowym starciu z Argentyną (3:2). Tak czynił w kolejnych sześciu spotkaniach – aż do bitwy o brąz z Brazylią (1:0).  Przed tym ostatnim, w którym popisał się asystą przy golu Grzegorza Laty, jak zwykle lakonicznie odpowiadał na pytania dziennikarzy. Wtedy chyba nie zdawał sobie sprawy, że z szaraka już stał się bohaterem.

Wyobrażam sobie, co się teraz dzieje w kraju. Słyszałem, że podczas telewizyjnych transmisji zamiera życie na ulicach. Wszyscy oglądają nasze spotkania.

Zygmunt Maszczyk; wypowiedź pochodzi z książki Stanisława Nowosielskiego i Wojciecha Szkieli „Droga do finału”, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1975
POLSKA PRZED TELEWIZOREM
1:0 Gol G. Laty, asysta Z. Maszczyka

Na mistrzostwach świata w RFN Maszczyk był najstarszym zawodnikiem w ekipie biało-czerwonych (miał wówczas 29 lat), a okazał się jednym z największych odkryć turnieju. Prestiżowy magazyn „France Football” umieścił go w jedenastce gwiazd, obok Kazimierza Deyny, Roberta Gadochy i Grzegorza Laty. Zachwycali się nim wszyscy. Kilka zdań w swoim monumentalnym dziele „Polska piłka nożna” poświecił mu też Józef Hałys.

Dysponował zaskakującym, ostrym strzałem z dystansu. Szybki, dobrze wyszkolony technicznie przedstawiał wzór ambicji i ofiarności. Jego najsilniejszą bronią była umiejętność zmiany tempa gry oraz rzadko spotykana dokładność podań. Potrafił precyzyjnie podać piłkę partnerowi na odległość 40-50 metrów.

Józef Hałys „Polska piłka nożna”; Krajowa Agencja Wydawnicza, Kraków 1986
WZÓR AMBICJI I OFIARNOŚCI

Dwa lata później jednak zakończył reprezentacyjną karierę. Tak się złożyło, że jego ostatni mecz w kadrze był pożegnalnym również dla trenera Górskiego.

Zygmunt MaszczykZygmunt Maszczyk
FOT. ARCHIWUM GÓRSKICH, FOTONOVA

Wiosna 1976 roku, stadion stołecznego Hutnika i jedno z ostatnich zgrupowań reprezentacji Polski pod wodzą Trenera Tysiąclecia. Od lewej: Henryk Wawrowski Lesław Ćmikiewicz, Kazimierz Górski, Ryszard Kosiński (kajakarz, olimpijczyk z Montrealu, który przyszedł obejrzeć trening), Kazimierz Deyna, Henryk Kasperczak i Zygmunt Maszczyk.

KIERUNEK: NIEMCY

 

Trzeci wielki turniej z udziałem Maszczyka, igrzyska w Montrealu, przyniósł mu kolejny medal, tym razem srebrny. Znów nie udało mu się wpisać na listę strzelców, ale wciąż był ważnym ogniwem drużyny. W meczu z Koreą Północną (5:0) zaliczył asystę przy golu Antoniego Szymanowskiego.

4:0 Gol A. Szymanowskiego, asysta Z. Maszczyka

W wielkim finale z NRD grał od pierwszego do ostatniego gwizdka. Niestety, porażkę 1:3 przyjęto w kraju jak klęskę. Po powrocie z igrzysk piłkarze i trenerzy musieli się gęsto tłumaczyć.

Z. Maszczyk, J. Gorgoń, J. Tomaszewski i K. Górski oceniają turniej w Montrealu po powrocie do kraju, lotnisko Okęcie 04.08.1976

Trener Tysiąclecia podał się do dymisji, a kariera Maszczyka w reprezentacji dobiegła końca. Nowy selekcjoner Jacek Gmoch uznał, że 31-latek, który i tak zaraz wyjedzie na saksy, nie zdoła wkomponować się w drużynę. Zyga faktycznie rok później dostał zgodę na zagraniczny transfer i podpisał kontakt z Valenciennes. We Francji wytrzymał dwa lata. Wrócił do Polski i zakończył karierę. Pewnie mieszkał by na Śląsku do dzisiaj, gdyby nie… stan wojenny. To z jego powodu zdecydował się spędzić resztę życia w Niemczech.

W grudniu 1981 roku zaplanowaliśmy z rodziną wyjazd do Francji na zakupy świąteczne. Po drodze zatrzymaliśmy się u mojej ciotki w Hagen. 13 grudnia wszyscy zaczęli nas zatrzymywać i odradzać powrót do Polski. Minął jeden dzień, drugi, trzeci… wreszcie zdecydowaliśmy się zostać.

Zygmunt Maszczyk; wypowiedź pochodzi z artykułu Wojciecha Todura na wyborcza.pl; 28 czerwca 2018 r.
ZA NAMOWĄ CIOTKI

Maszczyk zamieszkał w Lüdenscheid i zatrudnił się w fabryce mebli. W wolnych chwilach trenował miejscową drużynę piłkarską. Dziś jest już na zasłużonej emeryturze. Wyjątkowo zasłużonej, bo człowieka, który tak harował na boisku i próbował się w tylu piłkarskich rolach, naprawdę ze świecą szukać. Sto lat, panie Zygmuncie!