Tuż przed meczem nad stadionem we Frankfurcie nad Menem przeszło oberwanie chmury. Organizatorzy robili, co mogli, ale przegrali walkę z siłami natury. Boisko przypominało jedno wielkie jezioro.Tuż przed meczem nad stadionem we Frankfurcie nad Menem przeszło oberwanie chmury. Organizatorzy robili, co mogli, ale przegrali walkę z siłami natury. Boisko przypominało jedno wielkie jezioro.
KronikiPanta rhei, czyli co Heraklit wiedział o piłce
Panta rhei, czyli co Heraklit wiedział o piłce
Autor: Krzysztof Jaśniok
Data dodania: 1.04.2024
FOT. PAPFOT. PAP

Wiemy, wiemy... Miało być jasno, krótko i na temat, a tu znów zanosi się na lanie wody. Tym razem jednak nie da się inaczej. W historii polskiego futbolu były bowiem takie mecze, w których, to własnie deszcz „rozdawał karty”. Było lane, choć wcale nie w poniedziałek. Przypominamy te najsłynniejsze „kąpiele”. 

Zacznijmy może od początku, czyli od Heraklita. Z Efezu. Ten znany grecki filozof rzekł kiedyś do swych uczniów „panta rhei”, co znaczy po polsku „wszystko płynie”. Miał na myśli to, że nie sposób wstąpić dwukrotnie do tej samej rzeki, bo napłynęły już do niej inne wody, innymi słowy, że – tu podpieramy się cytatem z naszej noblistki – nic dwa razy się nie zdarza, nie ma dwóch podobnych nocy. Jakże oboje się mylili! Wystarczy w Wielkanocny Poniedziałek wyjść z domu, aby przekonać się, że ludowa zabawa trwa w najlepsze według ciągle tego samego scenariusza.

Podobnie sprawa ma się z futbolem. Niby „żaden dzień się nie powtórzy”, niby „wszystko jest płynne, nietrwałe, zmienne”,  a jednak co jakiś czas dzieje się mniej więcej to samo. Zaczęło się już w debiucie biało-czerwonych na mistrzostwach świata, gdy byliśmy o włos o pokonania wielkiej Brazylii, a potem – nie wiedzieć czemu – przytrafiało nam się w najbardziej newralgicznych momentach. Z pozoru niebo czyste, ani jednej chmurki, aż tu nagle – chlust! Ściana wody, potop, prawdziwy Armagedon. Oto pięć meczów, w których nasi chłopcy utopili swoje marzenia o podboju piłkarskiego świata.

RFN - Polska 1:0 (03.07.1974)RFN - Polska 1:0 (03.07.1974)

Kap… Kap… Kap… Zdzisław Kapka (po lewej) i Robert Gadocha przemoczeni do suchej nitki opuszczają murawę Waldstadionu. Dwie zmokłe kury, a pogoda pod psem. 

1938: Polska – Brazylia 5:6

Największe futbolowe wydarzenie międzywojnia w Polsce. Biało-czerwonym nikt nie dawał szans na podjęcie wyrównanej walki, a jednak okazało się, że potrafili postraszyć wirtuozów zza oceanu. Walka szła cios za cios, lecz wtedy… „pogoda się zmieniła. Z zachmurzonego nieba zaczęły już pod koniec pierwszej połowy padać pierwsze krople, które później zmieniły się w solidną ulewę. Wiedzieliśmy, że Brazylijczycy boją się deszczu, że obawiają się go jak najgroźniejszego przeciwnika. Obawy te wydawały się jednak wobec ich wyśmienitej techniki mocno przesadzone” – relacjonował „Przegląd Sportowy”.

Trudne warunki miały sprzyjać nam, ale okazało się, że rywale dobrze sobie z nimi radzili. Choć mieli swoje problemy. Murawa była tak nasiąknięta wodą, że największej gwieździe canarinhos, Leônidasowi, w pewnej chwili… rozpadły się buty. Pod koniec regulaminowego czasu gry biegał więc po boisku na bosaka. Przed dogrywką włożył nowe obuwie i wbił nam jeszcze dwa gole. Tego dnia niebiosa nie były po naszej stronie.

Materiał o meczu

1970: Manchester City – Górnik Zabrze 2:1

„Wymarłe ulice, pustki w kinach, teatrach, kawiarniach, odwołane zebrania, komfortowe przejazdy środkami lokomocji publicznej dla tych nielicznych, którzy nie chcieli oglądać transmisji” – tak wyglądały nadwiślańskie miasta wieczorem 29 kwietnia 1970 roku. Oczywiście głównie dlatego, że właśnie wtedy zabrzański Górnik jako pierwsza i jak dotąd jedyna drużyna z Polski wystąpił w finale europejskich rozgrywek. Na wiedeńskim Praterze walczył z Manchesterem City o Puchar Zdobywców Pucharów.

Niestety, rywal był z Anglii i pogoda też była typowo angielska. Spotkanie odbyło się w strugach deszczu, który zamienił boisko w jedną wielką breję. W tych okolicznościach Wyspiarze czuli się – nomen omen – jak ryby w wodzie. A nasi… No, cóż. Już w 11. minucie Hubert Kostka po strzale Francisa Lee wypuścił śliską piłkę z rąk, co natychmiast wykorzystał Neil Young. Potem w starciu z Youngiem na mokrej murawie poślizgnął się – a jakże! – Stanisław Oślizło, co skończyło się kontrą, faulem Kostki i golem Lee z karnego na 2:0. „Warunki do gry były trudne i trzeba było się porządnie namęczyć, aby w ogóle dotrwać do końca tego meczu” – powiedział potem kapitan Górnika. To on zresztą zdobył honorową bramkę dla zabrzan. Strzałem, który trochę przypominał puszczanie kaczek po tafli jeziora.

Skrót meczu (bez komentarza)

1974: RFN – Polska 1:0

Nawalny. Nie chodzi tu wcale o znanego rosyjskiego opozycjonistę i więźnia politycznego, Aleksieja, ale rodzaj deszczu, jaki przed pamiętnym starciem o finał mistrzostw świata spadł na stadion we Frankfurcie. Deszcz nawalny to opad o dużym natężeniu, który trwa od kilku do kilkudziesięciu minut, a jego łączna suma przekracza nawet 100 mm. Występuje zwykle na niewielkim obszarze i często bywa przyczyną lokalnych powodzi. Potocznie mówi się o nim „oberwanie chmury”. Właśnie ono miało miejsce nad Waldstadionem, gdy Polacy i Niemcy szykowali się do decydującego boju.

Próby wysuszenia boiska po tej nawałnicy – z dzisiejszej perspektywy – były dosyć komiczne. Służby porządkowe, w liczbie ośmiu obywateli wyposażonych w dwa urządzenia do zbierania wody, nie zdołały podołać zadaniu. Wezwano więc straż pożarną i na murawie pojawiła się cała sieć szlauchów i pomp. Zabawa trwała pół godziny, ale nie dała zadowalającego efektu. Przez chwilę zastanawiano się nawet nad przełożeniem spotkania na inny termin, jednak harmonogram mistrzostw był napięty – sędzia zdecydował więc, że mimo anormalnych warunków konfrontacja dojdzie do skutku.

RFN - Polska 1:0 (03.07.1974)RFN - Polska 1:0 (03.07.1974)
FOT. PAP

Za pomocą takiego prostego urządzenia, znanego wszystkim gospodyniom domowym, próbowano osuszyć murawę.

Starcie, które przeszło do historii jako „mecz na wodzie”, zakończyło się zwycięstwem gospodarzy. Po wielu latach ich ówczesny kapitan Franz Beckenbauer przyznał, że gdyby tego dnia oba zespoły biegały po suchej trawie, jego zespół nie miałby szans. Polacy po prostu byli szybsi i lepiej wyszkoleni technicznie. Na błocie, po którym przyszło im biegać 3 lipca 1974 roku, tych atutów nie mogli wykorzystać.

1. połowa

1999: Polska – Bułgaria 2:0

Jedyne na tej liście spotkanie, które zakończyło się naszym zwycięstwem. Biało-czerwoni bili się wówczas o awans na Euro 2000, a ich selekcjoner Janusz Wójcik walczył o posadę, bo po marcowych porażkach w eliminacjach z Anglią (1:3) i Szwecją (0:1) jego notowania wśród kibiców wyraźnie spadły, a ówczesny prezes PZPN Marian Dziurowicz coraz głośniej mówił o możliwej zmianie selekcjonera.

Ten kontekst jest ważny, bo 4 czerwca 1999 roku, w dniu starcia z Bułgarią, nie tylko nad trenerem zebrały się czarne chmury. Zawisły one nad całą Warszawą, a wkrótce lunął z nich taki deszcz, że widzowie zebrani na trybunach stadionu Legii ledwie widzieli piłkarzy. Z chaosu, jaki zapanował na boisku, wyłoniły się dwa gole. Dały one Polakom nieoczekiwane zwycięstwo nad drużyną, której liderem był słynny Christo Stoiczkow.

Polska - Bułgaria (04.06.1999)Polska - Bułgaria (04.06.1999)

Piłka wodna to nigdy nie był ulubiony sport biało-czerwonych. Bułgarów potrafiliśmy jednak pokonać w tej wyjątkowo trudnej technicznie dyscyplinie.

„Najbardziej cieszę się z utarcia nosa tym wszystkim, którzy już zacierali ręce, że tuż, tuż, a Wójcik odpadnie. »Balon pękł« – krzyczeli radośnie. To, cholera, jest takie bardzo polskie. Najbardziej cieszymy się wtedy, gdy rodakom coś nie wychodzi” – perorował po meczu selekcjoner. Mógł czuć satysfakcję, ale nie trwało to długo. Pięć miesięcy później znów nadciągnęły czarne chmury i został zwolniony z posady.

Skrót meczu

2012: Polska – Anglia 1:1

Nieczęsto się zdarza, że mając w ręku ten sam bilet można dwa razy wejść na stadion. Tak jednak stało się w październiku 2012 roku, gdy walczyliśmy z Anglikami w eliminacjach brazylijskiego mundialu. Wszystko – no, oczywiście – przez oberwanie chmury, a raczej gapiostwo organizatorów, którzy – znając niekorzystną prognozę pogody – nie zdecydowali się na zamknięcie dachu nad Stadionem Narodowym.

Skończyło się na tym, że w wyznaczonym pierwotnie terminie kibice weszli na obiekt, żeby… popływać. Grać się nie dało, więc kilku odważnych wskoczyło na murawę, by popisać się a to efektownym piruetem w pióropuszach wody, a to ślizgiem na brzuchu po mocno zroszonej trawie, a to ucieczką przed stewardem, którą można było sobie urozmaicić grą w berka i skakaniem po kałużach.

Kibice biegający po zalanej murawie. Kibice biegający po zalanej murawie.
FOT. CYFRASPORT

Nie ma to jak włączyć kogoś do zabawy. Kibic uciekał, steward gonił, a dobrze bawiła się cała publiczność.

Basen Narodowy, jak od tego czasu złośliwie nazywano największy warszawski stadion, stał się obiektem w pełni piłkarskim dopiero dzień później. Spektakl, którego premierę przełożono o 24 godziny, nie był dla nas specjalnie udany, bo straciliśmy gola już w pierwszej połowie, a potem długo walczyliśmy o wyrównanie. Gola na 1:1 strzelił Kamil Glik, ale do Brazylii – jak wiadomo – polecieli Anglicy.

„Basen Narodowy”