Maraton z Romą znacznie nadwyrężył nasze siły. Po Strasburgu przydałby nam się dwutygodniowy wypoczynek. Byłby czas na wyleczenie drobnych kontuzji, na scementowanie składu.
„Obrona czyni cię niepokonanym, ale jeśli chcesz zwyciężyć, musisz zaatakować” – napisał Sun Zi w „Sztuce wojennej”. Nie wiemy, czy Stanisław Oślizło czytał książkę jednego z największych starożytnych myślicieli Dalekiego Wschodu, ale na pewno radę słynnego Chińczyka przekuł w czyn. 29 kwietnia 1970 roku to właśnie gol środkowego obrońcy Górnika poderwał kolegów do walki. Piłkarze z Zabrza przegrywali 0:2 z Manchesterem City w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Po kontaktowej bramce Oślizły Górnik wreszcie zaczął grać odważniej, ale strat nie odrobił. Trofeum trafiło do drużyny z niebieskiej części Manchesteru.
To był niepowtarzalny serial z udziałem polskiego klubu. Górnik w drodze do wiedeńskiego finału brał jedną przeszkodę za drugą. Olympiakos Pireus, Glasgow Rangers, Lewski Sofia i wreszcie AS Roma. Aż trzy mecze z zespołem prowadzonym przez legendarnego trenera Helenio Herrerę wielu kibiców pamięta do dziś. Po remisach w Rzymie i Chorzowie o awansie Górnika zadecydował dopiero rzut monetą po także nierozstrzygniętym dodatkowym spotkaniu w Strasburgu.
Ale drużyna Michała Matyasa nie miała dużo czasu na świętowanie. Mecz we Francji odbył się 22 kwietnia, a już tydzień później Górnik miał zagrać w wielkim finale. I właśnie w tym szalonym terminarzu piłkarze upatrywali przyczyn słabszej gry w starciu z Manchesterem.
Maraton z Romą znacznie nadwyrężył nasze siły. Po Strasburgu przydałby nam się dwutygodniowy wypoczynek. Byłby czas na wyleczenie drobnych kontuzji, na scementowanie składu.
Ale nie brakowało także zwolenników innej teorii. Piłkarzom Górnika miała zaszkodzić… obecność żon. Do Wiednia wyjechały z Zabrza dwa autokary. W jednym podróżowały partnerki piłkarzy, a w drugim partyjni bonzowie i działacze. W stolicy Austrii zawodnicy mieli czas, by w towarzystwie swoich połowic pójść na spacer, wypić kawę, a przede wszystkim zrobić zakupy. A w czasach siermiężnego PRL-u Władysława Gomułki i wiecznych gospodarczych niedoborów każdy wyjazd na Zachód był okazją do kupienia niedostępnych w Polsce towarów.
Obecność naszych małżonek nie miała na nas żadnego zgubnego wpływu, jeśli chodzi o mecz, co po czasie niektórzy próbowali sugerować. Zupełnie błędne myślenie. Nie było żadnych zakulisowych spraw. Natomiast nie bez znaczenia było to, że trener Matyas zastosował wzmocnioną defensywę: Gorgoń – Oślizło i Olek. Nie było to moim zdaniem trafne pociągnięcie. Jurek Gorgoń nie wiedział, co ma robić. Olek był do ścisłego krycia. W ostatecznym rezultacie, schodząc do szatni po pierwszej połowie, przegrywaliśmy 0:2. W przerwie powiedziałem trenerowi, że trzeba to zmienić, choć nigdy wcześniej do spraw trenerskich się nie mieszałem. Zgodził się i druga połowa już wyglądała inaczej. Aura zresztą też nie była korzystna. Lał deszcz. Na boisku z tego powodu działy się dantejskie sceny, a większość tych, którzy przyjechali, siedziała w kawiarni. Ja, mimo że nominalny obrońca, zdecydowałem się iść do przodu i dobrze, bo strzeliłem gola i tak naprawdę dzisiaj, kiedy rozmawiamy, jestem jedynym polskim piłkarzem, który ma na swoim koncie bramkę w finale europejskiego pucharu.
W tym przypadku legenda Górnika nie ma racji. Oślizło jest wprawdzie pierwszym Polakiem, który strzelił gola w finale europejskich pucharów, ale nie jedynym. W 1984 roku Zbigniew Boniek zdobył bramkę dla Juventusu w meczu z FC Porto (2:1), także w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Trzydzieści jeden lat później jego wyczyn powtórzył Grzegorz Krychowiak. 27 maja 2015 roku na Stadionie Narodowym w Warszawie jego Sevilla pokonała Dnipro Dniepropietrowsk 3:2 w decydującym meczu Ligi Europy. To nie umniejsza oczywiście wyczynu Oślizły, który do dziś pamięta, jak pokonał bramkarza Manchesteru City Joe Corrigana.
Akcja poszła prawą stroną. Jasiu Banaś posłał płaskie dośrodkowanie w pole karne Manchesteru. Wprost na mnie. Byłem odwrócony bokiem do bramki. Przyjąłem prawą nogą, obróciłem się o 180 stopni i uderzyłem lewą, tą słabszą. Nie powiem, że z zamkniętymi oczami, ale jednak bez mierzenia. Piłka dostała jeszcze poślizgu i wpadła do bramki. Czasu na radość nie było, szybko pobiegłem do środka boiska. „Jeszcze 20 minut” – kołatała mi w głowie myśl.
Ale nikt z kolegów nie poszedł już w jego ślady. To o tyle dziwne, że tercet napastników Jan Banaś – Włodzimierz Lubański – Władysław Szaryński imponował skutecznością w drodze Górnika do wiedeńskiego finału. W 9 meczach ci trzej panowie strzelili w sumie aż 13 goli. Niestety, w tym najważniejszym spotkaniu „strzelby” Górnika nie wypaliły.