edmund zientaraedmund zientara
KronikiZa wcześnie urodzony
Za wcześnie urodzony
Autor: Krzysztof Jaśniok
Data dodania: 25.01.2024

Edmund, Mundek, mundial – niestety, w wypadku tego piłkarza taki ciąg skojarzeń prowadzi na manowce. Mimo że przez wiele lat był jedną z kluczowych postaci reprezentacji Polski, Edmund Zientara nigdy nie zagrał w finałach mistrzostw świata. Wystąpił za to w turnieju olimpijskim i jako pierwszy w historii zdobył z warszawską Legią tytuł najlepszej drużyny w kraju najpierw jako zawodnik, a potem jako trener.

Jego życie w wyjątkowy sposób naznaczyła godzina „W”. Gdy wybuchło powstanie, miał nieco ponad 15 lat (urodził się 25 stycznia 1929 roku w Warszawie), należał do Szarych Szeregów, uczył się w tajnym liceum na Miodowej i nosił pseudonim „Dante”. W odróżnieniu od autora „Boskiej komedii” nie pisał jednak poematów, a brał udział w akcjach rozpoznawczych i przenosił meldunki. Niewiele brakowało, by stracił życie już w sierpniu. Znalazł się w grupie mężczyzn, którzy mieli zostać rozstrzelani na ulicy Chłodnej. Stał już pod murem, gdy podszedł do niego żołnierz w niemieckim mundurze i zapytał:

– Ile masz lat?

– Piętnaście – odpowiedział, choć nie był pewien, czy dobrze wymówił tę liczbę po niemiecku.

Esesman złapał go za kołnierz i popchnął w kierunku grupy kobiet z dziećmi.

Cudem przeżył, ale miesiąc później stracił ojca, który poległ w walce na Mokotowie. W grudniu został sierotą, bo tragicznie zmarła jego mama.

Jedni powiedzą, że do historii polskiej piłki wszedł kuchennymi drzwiami, inni – że przeskoczył przez płot i dokonał prawdziwej rewolucji. Niebanalny życiorys Edmunda Zientary, przez kilka powojennych lat znanego jako Andrzej Szczepański, idealnie nadaje się na scenariusz sensacyjnego filmu.Jedni powiedzą, że do historii polskiej piłki wszedł kuchennymi drzwiami, inni – że przeskoczył przez płot i dokonał prawdziwej rewolucji. Niebanalny życiorys Edmunda Zientary, przez kilka powojennych lat znanego jako Andrzej Szczepański, idealnie nadaje się na scenariusz sensacyjnego filmu.
FOT. EAST NEWS

Jedni powiedzą, że do historii polskiej piłki wszedł kuchennymi drzwiami, inni – że przeskoczył przez płot i dokonał prawdziwej rewolucji. Niebanalny życiorys Edmunda Zientary, przez kilka powojennych lat znanego jako Andrzej Szczepański, idealnie nadaje się na scenariusz sensacyjnego filmu.

NA IMIĘ MAM ANDRZEJ

 

Gdy skończyła się wojna, przez kilka miesięcy pracował jako strażnik więzienny przy Rakowieckiej, gdzie wtedy jeszcze w roli osadzonych przebywali głównie Niemcy, a nie przeciwnicy polityczni nowej władzy. Potem pojechał do Łodzi, gdzie wstąpił do szkoły młodszych oficerów służby zdrowia. Nie wytrzymał tam długo. Nie chciał poddać się komunistycznej propagandzie i szybko przypięto mu łatkę wichrzyciela. Przeniesiono go do jednostki w Kielcach. Napisał podanie o zwolnienie z wojska, ale dostał decyzję odmowną. Wtedy postanowił bez zgody przełożonych wrócić do Warszawy.

Schronienie znalazł u rodziny w podstołecznym Henrykowie i aby uniknąć kary za dezercję zmienił tożsamość. Zientara stał się wówczas Andrzejem Szczepańskim, przejmując papiery i imię swojego siostrzeńca, rozstrzelanego podczas okupacji. Pod tym nazwiskiem zapisał się na treningi warszawskiej Polonii. A trzy lata później właśnie jako A. Szczepański zadebiutował w reprezentacji Polski.

Warszawa, 12 października 1955 roku. Edmund Zientara (piąty z prawej) jako piłkarz warszawskiej Gwardii przed rewanżowym meczem w 1. rundzie Pucharu Europy z Djurgårdens Sztokholm (1:4). Od lewej: Zygmunt Ochmański (kapitan), Tomasz Stefaniszyn, Zdzisław Maruszkiewicz, Ryszard Wiśniewski, Stanisław Hachorek, Krzysztof Baszkiewicz, Zientara, Adam Brzozowski, Stanisław Markowski, Ryszard Krajewski i Wojciech Hodyra.Warszawa, 12 października 1955 roku. Edmund Zientara (piąty z prawej) jako piłkarz warszawskiej Gwardii przed rewanżowym meczem w 1. rundzie Pucharu Europy z Djurgårdens Sztokholm (1:4). Od lewej: Zygmunt Ochmański (kapitan), Tomasz Stefaniszyn, Zdzisław Maruszkiewicz, Ryszard Wiśniewski, Stanisław Hachorek, Krzysztof Baszkiewicz, Zientara, Adam Brzozowski, Stanisław Markowski, Ryszard Krajewski i Wojciech Hodyra.
FOT. EAST NEWS

Warszawa, 12 października 1955 roku. Edmund Zientara (piąty z prawej) jako piłkarz warszawskiej Gwardii przed rewanżowym meczem w 1. rundzie Pucharu Europy z Djurgårdens Sztokholm (1:4). Od lewej: Zygmunt Ochmański (kapitan), Tomasz Stefaniszyn, Zdzisław Maruszkiewicz, Ryszard Wiśniewski, Stanisław Hachorek, Krzysztof Baszkiewicz, Zientara, Adam Brzozowski, Stanisław Markowski, Ryszard Krajewski i Wojciech Hodyra.

ULUBIENIEC KIBICÓW

 

Ten pierwszy mecz w koszulce z orłem na piersi rozegrał w Sofii, zmieniając po przerwie Mieczysława Szczurka. Polacy wygrali towarzyską potyczkę z Bułgarią 1:0. Na kolejne powołanie czekał jednak aż pięć lat. W międzyczasie kara dwóch lat więzienia wymierzona mu za dezercję została zawieszona i wrócił do swojego prawdziwego nazwiska. Zmienił też klubowe barwy. Z Konwiktorskiej przeniósł się na Racławicką, do Gwardii.

W drugiej połowie lat 50. niewysoki (170 cm wzrostu) pomocnik powoli stawał się kluczowym piłkarzem w drużynie narodowej. Z początku grał głównie w spotkaniach towarzyskich, jak ten na otwarcie Stadionu Śląskiego z NRD (0:2), ale w eliminacjach mistrzostw świata 1958 zabrakło go tylko w kończącym rywalizację grupową starciu z Finlandią (4:0). To jemu między innymi biało-czerwoni zawdzięczają największy w tamtym czasie piłkarski sukces, o także politycznym znaczeniu, jakim było zwycięstwo nad ZSRR w Chorzowie (2:1).

Materiał o meczu

Ten triumf świętował już jako zawodnik warszawskiej Legii (występującej wówczas pod nazwą CWKS). Rok wcześniej z wojskowymi sięgnął po mistrzostwo i Puchar Polski. Zarówno w klubie, jak i reprezentacji rządził w środku pola razem z innym znakomitym rozgrywającym Marcelim Strzykalskim. To jednak on stał się z czasem ulubieńcem kibiców z Łazienkowskiej 3.

Szczególnie wysoko ceniono u Zientary umiejętność błyskawicznego wyprowadzania piłki z własnej strefy, co czynił tyle widowiskowo ile skutecznie. Pracowity i przewidujący potrafił chytrym strzałem z dystansu zaskoczyć nawet najlepszych bramkarzy. (…) Fachowcy porównywali sposób jego poruszania się na boisku z niezapomnianym Węgrem Bozsikiem, prekursorem nowoczesnego stylu gry pomocnika.
Józef Hałys „Polska piłka nożna”; Krajowa Agencja Wydawnicza, Kraków 1986
PRACOWITY I PRZEWIDUJĄCY
WYPRAWA PO MEDAL

 

Polski Cucu, czyli József Bozsik, wicemistrzem świata ani mistrzem olimpijskim nie został, ale pod koniec piłkarskiej kariery pojechał na igrzyska. W eliminacjach biało-czerwoni odnieśli cztery efektowne zwycięstwa nad złożonymi z piłkarzy amatorów drużynami z RFN (3:1 i 3:0) i Finlandii (6:2 i 3:1), a Zientara – niezbyt skuteczny w grze z orłem na piersi (w spotkaniach oficjalnych zdobył tylko jedną bramkę) – dwa razy wpisał się w nich na listę strzelców. Trzy miesiące przed wyprawą do Rzymu miał okazję zmierzyć się z samym Pelé, który jako zawodnik Santosu przyleciał do Polski, aby sprawdzić formę naszej kadry.

Skrót meczu (bez komentarza)

Nadzieje na olimpijski medal były wielkie, bo w tamtych czasach tylko państwa Bloku Wschodniego oraz kraje z Azji i Afryki wysyłały na igrzyska pierwsze reprezentacje, udając, że grają w nich piłkarze nieprofesjonalni. W grupie C biało-czerwonym przyszło rywalizować z amatorami z Danii i Argentyny oraz półprofesjonalną drużyną Tunezji. Przed wylotem do Rzymu nasi piłkarze składali buńczuczne obietnice.

Optymizm nie opuszczał pary naszych pomocników, kapitana drużyny Edmunda Zientary i Marcelego Strzykalskiego. „Jako pierwsi odlatujemy do Włoch” – powiedział Zientara – „i mam nadzieję, że jako ostatni powrócimy do kraju. Chcemy być uczestnikami uroczystości zakończenia igrzysk, a jak wiadomo mecz finałowy jest jednym z końcowych programów zamknięcia olimpiady. Jestem więc dobrej myśli…”. „Z grupy wyjdziemy na pewno” – zapewniał Strzykalski. „A co dalej? Złotego medalu nie obiecuję, ale na srebro nas chyba stać”.
Cytat pochodzi z książki „Wielki finał”, praca zbiorowa; Wydawnictwo Sport i Turystyka, Warszawa 1974
OSTATNI BĘDĄ PIERWSZYMI

Skończyło się totalną klapą. Wprawdzie na inaugurację nasz zespół rozbił Tunezyjczyków aż 6:1, ale potem nie dał rady Duńczykom (1:2) i Argentyńczykom (0:2). Po trzech meczach trzeba było wracać do domu.

 

UCZEŃ VEJVODY

 

Po igrzyskach, na których pełnił funkcję kapitana, zagrał w reprezentacji już tylko pięć razy. Karierę w biało-czerwonych barwach zakończył w czerwcu 1961 roku, zremisowanym 1:1 spotkaniem z Jugosławią w eliminacjach mistrzostw świata. Rok później dostał zgodę na wyjazd z kraju i przez pewien czas kopał piłkę w polonijnym klubie z Melbourne.

Pod koniec lat 60. wrócił nad Wisłę i został asystentem słynnego czeskiego szkoleniowca Jaroslava Vejvody w Legii. Razem świętowali zdobycie mistrzostwa Polski w sezonie 1968/69, a rok później Zientara już jako pierwszy trener obronił tytuł. Ten sukces powtórzył potem w Mielcu, ze Stalą, mając w drużynie takie gwiazdy, jak Grzegorz Lato i Henryk Kasperczak. Prowadził też szczecińską Pogoń, Wisłę Kraków oraz zespoły z Cypru.

Edmund Zientara jako trener Stali. Obok niego największa gwiazda mieleckiej drużyny Grzegorz Lato.Edmund Zientara jako trener Stali. Obok niego największa gwiazda mieleckiej drużyny Grzegorz Lato.
FOT. EAST NEWS

Edmund Zientara jako trener Stali. Obok niego największa gwiazda mieleckiej drużyny Grzegorz Lato.

W latach 80. zaczął współpracę z PZPN-em, najpierw jako obserwator (w tej roli pojechał na mundial w Hiszpanii) i trener drużyn młodzieżowych, potem jako działacz. Pełnił funkcję szefa szkolenia, członka zarządu, dyrektora biura, organizował spotkania dawnych reprezentantów. W latach 1991-95 był sekretarzem generalnym związku. Zmarł 3 sierpnia 2010 roku w Warszawie, w wieku 81 lat. Na jego pogrzeb przyszły tłumy kibiców każdego ze stołecznych klubów. Został pochowany na cmentarzu Bródnowskim.