Edward Szymkowiak.Edward Szymkowiak.
KronikiBramkarski samouk
Bramkarski samouk
Autor: Krzysztof Jaśniok
Data dodania: 13.03.2024
FOT. EAST NEWSFOT. EAST NEWS

Niewalaszka, Kolebok, Wańka-wstańka. Tak mówili na niego koledzy, choć on wolał, gdy wołali go „Szymek”. Za tym, co rosyjskie, nie przepadał, więc trochę drażniła go ksywka nadana od popularnej na wschodzie zabawki. Paradoksalnie jednak największą sławę przyniósł mu występ właśnie przeciwko ZSRR. Wspominamy Edwarda Szymkowiaka – bramkarza samouka z Dąbrówki Małej.

Był październik 1957 roku. Cztery lata wcześniej szczęśliwie wyzionął ducha Józef Wissarionowicz, władzę w Moskwie przejął Nikita Chrzuszczow i wygłosił słynny referat, w którym potępił wszystkie zbrodnie stalinizmu. W krajach komunistycznych zaczął się czas tak zwanej odwilży, co w Polsce poskutkowało odsunięciem na boczny tor ekipy Edwarda Ochaba, którego miejsce zajął wypuszczony z więzienia Władysław Gomułka. Popularne stało się hasło: „socjalizm – tak, wypaczenia – nie”. Wszystko to jednak był pic na wodę, fotomontaż. Komuna dalej trzymała się mocno i każdy, kto próbował z nią wojować, wiedział, że może za to zapłacić najwyższą cenę.

W tych okolicznościach niezwykle wyglądała odprawa przed meczem z ZSRR w eliminacjach mistrzostw świata 1958. Do szatni biało-czerwonych wszedł przedwojenny podpułkownik Wojska Polskiego Henryk Reyman, kiedyś znakomity piłkarz krakowskiej Wisły, reprezentant Polski, teraz zaś pełniący funkcję selekcjonera, i aby zmotywować drużynę do jak najlepszej gry, przez pół godziny opowiadał piłkarzom, jak w 1920 roku bił bolszewików pod Przemyślem i Lwowem. Przemówienie było płomienne, nie brakowało w nim barwnych, szczegółowych, makabrycznych opisów, a trener zakończył je słowami:

– Chłopaki, to było nasze pierwsze zwycięstwo nad komunizmem. Mówiono o nim „cud nad Wisłą”. Dzisiaj cudu nie będzie, wszystko w waszych głowach. Idziecie na boisko i spuszczacie im manto. Jak my wtedy pod Radzyminem!

Szymkowiak słuchał ze zwieszoną głową, ale jemu akurat niczego nie trzeba było tłumaczyć. Gdy miał 8 lat, stracił ojca, a zabili go właśnie Sowieci. Żaden z kolegów z drużyny o tym nie wiedział, bo o takich sprawach lepiej było milczeć. Tata, przedwojenny policjant, najpierw trafił do obozu w Ostaszkowie, potem do Kalinina. Później słuch o nim zaginął. Stracił życie prawdopodobnie wiosną 1940 roku w Miednoje.

Polska - ZSRR 2:1, 20.10.1957Polska - ZSRR 2:1, 20.10.1957
FOT. PAP

Edward Szymkowiak w meczu z ZSRR na Stadionie Śląskim. Dla każdego z naszych zawodników zwycięstwo nad sąsiadem ze wschodu miało szczególny smak, ale dla niego znaczyło coś więcej.

SZATNIA W STODOLE

 

Przyszły bramkarz urodził się 13 marca 1932 roku w Dąbrówce koło Katowic i z początku wcale nie zapowiadał się na piłkarza. Najpierw uczył się gry na skrzypcach, a potem spodobał mu się… boks. Zaczął trenować ten sport jeszcze podczas okupacji, po wojnie stoczył w ringu jedenaście walk. Między szermierką na pięści a futbolem dostrzegał zresztą wiele podobieństw.

Chciałem być pięściarzem. Wbrew pozorom walka bokserska ma wiele wspólnego z futbolem, a zwłaszcza z grą między słupkami. W obu przypadkach trzeba stanąć oko w oko z przeciwnikiem. W obu przypadkach nie ma miejsca na asekuranctwo. W obu przypadkach dochodzi do ostrych starć. Nie są to sporty dla mięczaków. Liczy się odwaga i zdecydowanie. Nawet kontuzje są podobne. I bokserzy, i piłkarze są narażeni na urazy twarzy.

Wypowiedź pochodzi z książki Pawła Czado „Biblioteka 90-lecia Polonii Bytom. Tom 2. Edward Szymkowiak”; Drukarnia Printimus, Bytom 2010
NIE DLA MIĘCZAKÓW

Raz jednak ten uraz był tak poważny, że mama kategorycznie zakazała mu boksowania. Wtedy ze swoim kuzynem Alfikiem wstąpił do drużyny piłkarskiej w swojej rodzinnej wiosce. Boisko, a właściwie klepisko, znajdowało się przy skarpie od strony torów kolejowych, szatnia mieściła się w stodole, do tego zespół nie miał trenera. Nikt jednak nie narzekał. Szymkowiak wybrał dla siebie miejsce w bramce i na piachu lub w błocie ćwiczył pierwsze robinsonady.Nikt mnie w moim pierwszym klubie niczego przez całe lata nie uczył. Broniłem instynktownie. Broniłem tak, jak czułem, że powinienem grać. Doskonaliłem refleks, chwyt i skoczność” – wspominał po latach.

Edward SzymkowiakEdward Szymkowiak
FOT. EAST NEWS

Z takiej gry słynął – nie było dla niego strzału, którego się nie da obronić. Edward Szymkowiak przez prawie dwie dekady zachwycał swoimi interwencjami kibiców w całej Polsce.

PODWÓJNY TYTUŁ

 

Tak było do 1949 roku, gdy do Dąbrówki na towarzyski mecz przyjechali piłkarze z Chorzowa. Ruch (wówczas noszący nazwę Unia) wygrał 4:1, ale występ 17-letniego bramkarza z wiejskiego klubu zrobił wrażenie na przyjezdnych. Chłopaka zaś najbardziej chwalił Gerard Cieślik. „Kiedy go zobaczyłem, od razu wiedziałem, że ma wielki talent” – opowiadał później dziennikarzom katowickiego „Sportu”. Dodając przy tym: „Niepokoiły mnie tylko jego parady, zawsze rzucał się głową do przodu. Nic dziwnego, że potem często miał kontuzje”. Za namową Cieślika, działacze Niebieskich zaproponowali Szymkowiakowi przeprowadzkę na Cichą.

Tam wreszcie trafił na szkoleniowca z prawdziwego zdarzenia. I to jakiego! W obroty wziął go sam Ryszard Koncewicz, który – widząc, że ma do czynienia z nieoszlifowanym diamentem – poświęcał mu każdą wolną chwilę. Często zostawali razem po treningach i ćwiczyli kolejne elementy bramkarskiego rzemiosła. Nie minął rok, a Szymkowiak zadebiutował w ekstraklasie. 10 września 1950 roku w derbowym meczu z AKS-em wszedł w miejsce kontuzjowanego Ryszarda Wyrobka. Dwanaście miesięcy później sięgnął po swój pierwszy tytuł – i to od razu podwójny. W finale Pucharu Polski chorzowianie pokonali Wisłę (wówczas Gwardię) Kraków, a ponieważ nie odbyły się w tym czasie regularne rozgrywki ligowe, Niebieskim przyznano również miano mistrzów kraju. Na dworcu przy Hucie Batory witało ich kilka tysięcy kibiców, którzy młodego golkipera uznali za jednego z ojców sukcesu.

Edward SzymkowiakEdward Szymkowiak
FOT. EAST NEWS

Raz na wozie, raz pod wozem. Obok znakomitych występów Edwardowi Szymkowiakowi zdarzały się słabsze, po których właśnie jego wskazywano jako winnego porażki.

Potem wszystko potoczyło się szybko. W maju 1952 roku zadebiutował w reprezentacji w towarzyskim meczu z Rumunią w Bukareszcie. Polacy przegrali 0:1, ale on gola nie puścił. Zmienił w przerwie Tomasza Stefaniszyna. W lipcu znalazł się w składzie drużyny na igrzyska w Helsinkach. Turniej rozgrywano systemem play off. Pierwszy mecz z Francją (2:1) obejrzał z ławki, ale w kolejnym z Danią stanął już między słupkami od pierwszej minuty. Na swoje nieszczęście. Tak to spotkanie wspominał ówczesny selekcjoner Michał Matyas.

Powinniśmy wygrać różnicą sześciu, siedmiu bramek, a w efekcie przegraliśmy 0:2. Pamiętam, że pierwszą bramkę zdobyli Duńczycy z wypadu, drugą niewinnym lobkiem ponad Szymkowiakiem. Po tym pechowym meczu kierownictwo naszej olimpijskiej ekipy, uniemożliwiając naszemu zespołowi oglądanie półfinałowych spotkań i samego finału, odesłało piłkarzy do kraju. Za karę!

Michał Matyas, wypowiedź pochodzi z książki „Wielki finał”; praca zbiorowa; Wyd. Sport i Turystyka, Warszawa 1974
GDY PIŁKA WPADA ZA KOŁNIERZ

Po powrocie do Polski pechowy bramkarz – może za karę? – dostał powołanie do wojska. Najpierw skierowano go jednostki w Cieszynie, ale o piłkarza szybko upomniała się Legia. Wtedy zaczął się zupełnie nowy rozdział w jego życiu.

Edward SzymkowiakEdward Szymkowiak
FOT. EAST NEWS

Edward Szymkowiak w barwach Legii podczas ligowego meczu z Łódzkim KS. Po lewej Jerzy Woźniak, po prawej Władysław Soporek.

JEDEN MECZ, TRZY KARNE

 

W Warszawie szybko stał się ulubieńcem kibiców. Grał efektownie, a przy tym imponował wspaniałym refleksem i odwagą, fruwał w powietrzu i bez chwili wahania rzucał się pod nogi przeciwników. Fotoreporterzy mieli nie lada gratkę, bo w każdym meczu popisywał się przynajmniej jedną robinsonadą, która pięknie wyglądała na zdjęciu. Dziennikarze go chwalili, ale też wytykali mu niezbyt pewną grę na przedpolu.

To prawda, że wolałem bronić w samej bramce niż z niej wybiegać. Zapewne w połowie lat sześćdziesiątych mój styl był już nieco przestarzały, ale przecież niełatwo było wyeliminować nawyki… samouka. Zresztą trenerom Janosowi Steinerowi w Legii, Adamowi Niemcowi i Michałowi Matyasowi w Polonii Bytom i przede wszystkim Ryszardowi Koncewiczowi w reprezentacji moje braki nie przeszkadzały. Zadebiutowałem w zespole narodowym w maju 1952 roku i… przez 13 lat byłem dobry. Rywalizował ze mną Tomek Stefaniszyn z Gwardii Warszawa, czasami też Ryszard Wyrobek z Ruchu Chorzów. Pięćdziesiąt trzy występy w reprezentacji i dziesiątki naprawdę przychylnych opinii prasowych, czy to mało?

Edward Szymkowiak; wypowiedź pochodzi z książki Stefana Grzegorczyka, Jerzego Lechowskiego i Mieczysława Szymkowiaka „Piłka nożna 1919-1979. Ludzie, drużyny, mecze”; Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1981
NAWYKI SAMOUKA

Owszem, w połowie lat 60. taki styl był już trochę passé, ale dekadę wcześniej robił wrażenie. Po wspomnianym już meczu z ZSRR pod wrażeniem gry Szymkowiaka był sam Lew Jaszyn. I trudno się dziwić, skoro bramkarzowi Legii zdarzały się takie interwencje.

Robinsonada E. Szymkowiaka

Szymkowiaka chwalił nawet król futbolu Pelé, który w maju 1960 roku przyjechał do Polski, aby wziąć udział w meczu Santosu z Kadrą PZPN. Strzelił mu dwa gole, ale kilka razy przekonał się, że ma przed sobą fachowca najwyższej próby.

Pelé główkuje, parada E. Szymkowiaka

Z Santosem zagrał już jako piłkarz Polonii. Do Bytomia przeniósł się po czterech sezonach spędzonych w Warszawie i pozostał tam do końca kariery. 1960 rok był dla niego szczególny jeszcze z dwóch powodów. Latem po raz drugi pojechał na igrzyska, tym razem do Rzymu, a w październiku w ligowym spotkaniu z Górnikiem Zabrze obronił trzy karne, strzelane kolejno przez Edwarda Jankowskiego, Romana Lentnera i Erwina Wilczka. Takiej sztuki wcześniej nie dokonał nikt.

W 1965 roku Polonia Bytom została zaproszona do Stanów Zjednoczonych na turniej International Soccer League. Wygrała te rozgrywki, a na koniec zmierzyła się jeszcze z broniącą tytułu Duklą Praga o Puchar Ameryki i znów okazała się lepsza. Na zdjęciu Jan Liberda (z prawej) i Edward Szymkowiak.W 1965 roku Polonia Bytom została zaproszona do Stanów Zjednoczonych na turniej International Soccer League. Wygrała te rozgrywki, a na koniec zmierzyła się jeszcze z broniącą tytułu Duklą Praga o Puchar Ameryki i znów okazała się lepsza. Na zdjęciu Jan Liberda (z prawej) i Edward Szymkowiak.
FOT. EAST NEWS

Piłkarze bytomskiej Polonii, Jan Liberda (z prawej) i Edward Szymkowiak z Pucharem Ameryki. Zdobyli go w 1965 roku, zwyciężając w finałowym dwumeczu Duklę Praga.

DWA LATA POZA KADRĄ

 

Pierwsza połowa lat 60. to dla Szymkowiaka czas sukcesów z Polonią Bytom, uwieczniony zdobyciem mistrzostwa Polski, Pucharu Rappana (pierwowzór letnich rozgrywek o Puchar Intertoto) i Pucharu Ameryki. W reprezentacji grywał już rzadziej – między listopadem 1962 a wrześniem 1964 nie dostał ani jednego powołania. Gdy jednak zaczęła się batalia o awans na mistrzostwa świata w Anglii, trener Koncewicz przekonał go, by znowu włożył koszulkę z orłem na piersi. Zgodził się – na swoją zgubę.

Podziwiali go Puskas, Kocsis, Hidegkuti, Kopa, Simonian, Iwanow, Strelcow, Haller i Rahn, ale we wrześniu 1965, w trzynastym roku gry w zespole biało-czerwonych spotkała go przykrość. W Helsinkach – i to w meczu eliminacyjnym o mistrzostwo świata – Polska przegrała z Finlandią 0:2. Ten i ów bez żadnego uzasadnienia twierdził, że… wszystkiemu winien 33-letni Szymkowiak. Nie mógł tego przeboleć. Takie pożegnanie z reprezentacją...

Stefan Grzegorczyk, Jerzy Lechowski, Mieczysław Szymkowiak „Piłka nożna 1919-1979. Ludzie, drużyny, mecze”; Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1981
SMUTNE POŻEGNANIE
Edward SzymkowiakEdward Szymkowiak
FOT. EAST NEWS

Pogadajmy jak siatkarz z piłkarzem. Na tym zdjęciu, wykonanym w latach 70., Edward Szymkowiak został uwieczniony ze Zdzisławem Ambroziakiem – olimpijczykiem z Meksyku i Monachium, a potem cenionym dziennikarzem sportowym.

W piłkę grał jeszcze cztery lata, ale już tylko w klubie. Ostatni raz pojawił się na boisku w czerwcu 1969 roku w meczu z Odrą Opole – i jeszcze obronił karnego! Ale z Polonią się nie rozstał, zajął się trenowaniem juniorów. Pod koniec lat 70. zaczął mieć poważne problemy ze zdrowiem, a mimo to ciągle pracował i grywał w piłkę w drużynie oldbojów. Zmarł 28 stycznia 1990 roku w wieku zaledwie 58 lat.