marian szeja marian szeja
KronikiDobry na mistrzów świata
Dobry na mistrzów świata
Autor: Krzysztof Jaśniok
Data dodania: 25.02.2024
FOT. EAST NEWSFOT. EAST NEWS

W reprezentacji rozegrał tylko 15 spotkań, ale zyskał miano specjalisty od występów przeciw mistrzom świata, tym aktualnym i przyszłym. W 1966 roku na słynnej Maracanie nie potrafił go pokonać sam Pelé, a po meczu na Goodison Park zyskał uznanie Gordona Banksa i Alana Balla, którzy kilka miesięcy później sięgnęli po tytuł najlepszej drużyny globu. Nie przechytrzył go nawet niemiecki supersnajper Gerd Müller. Wspominamy zmarłego 25 lutego 2015 roku Mariana Szeję bramkarza, który się królom futbolu nie kłaniał.

To właśnie on zakończył piłkarską karierę Jacka Gmocha. W sierpniu 1968 roku redakcja „Expressu Wieczornego” zorganizowała mecz, w którym drużyna wybrana przez czytelników (jej trenerem mianowano Kazimierza Górskiego) zmierzyła się z kadrą PZPN, prowadzoną przez selekcjonera Ryszarda Koncewicza. Spotkanie miało charakter pokazowy, piłkarze obu drużyn zamierzali je potraktować z przymrużeniem oka, ale Szeja jak zwykle wyszedł na murawę zmotywowany do walki bez pardonu. I trochę przeszarżował, bo zaraz po pierwszym gwizdku tak niefortunnie interweniował wślizgiem, że złamał Gmochowi nogę. Kontuzja okazała się poważna. Zawodnik warszawskiej Legii, choć nie miał jeszcze 30 lat, musiał zawiesić buty na kołku. Na szczęście szybko odnalazł się w nowej roli. Został trenerem, a jak się to skończyło, wszyscy dobrze wiemy...

Marian SzejaMarian Szeja
FOT. EAST NEWS

W latach 60. i 70. XX wieku redakcja „Expressu Wieczornego” była organizatorem wielu wydarzeń popularyzujących kulturę fizyczną. Brali w nich udział nie tylko sportowcy, ale też ludzie ze świata mediów, kultury i estrady.

CZTERNASTOLATEK LIGOWCEM

 

Każdy z nas dobrze też pamięta, jak to kiedyś na podwórku wybierało się bramkarza. Zwykle zostawał nim ten, kto najgorzej radził sobie z kopaniem piłki, słabo kiwał, cienko strzelał i w ogóle do niczego lepszego się nie nadawał. Większość chłopaków traktowała więc grę między słupkami jako swojego rodzaju upokorzenie. Szeja inaczej. On rwał się do tej roli od dziecka i o niczym innym nie marzył jak koszulka z numerem jeden.

Powodów tej decyzji nie należy bynajmniej dopatrywać się wyłącznie w zafascynowaniu małego chłopca powietrznymi paradami czołowych polskich goalkeeperów. Przede wszystkim podziwiał przykład wyniesiony z domu. Marian Szeja miał starszego o blisko dwadzieścia lat brata Rudolfa, którego starał się we wszystkim naśladować. A tenże brat występował właśnie w bramce i spisywał się całkiem nieźle, wchodził bowiem w skład pierwszej drużyny chorzowskiego Ruchu. On też jako pierwszy zapoznawał Mariana z tajnikami bramkarskiego fachu.

Cytat pochodzi z książki „Wielki finał”; praca zbiorowa; Wydawnictwo Sport i Turystyka, Warszawa 1974
PRZYKŁAD Z DOMU

Te tajniki Szeja poznawał jeszcze jako kilkuletni szkrab w rodzinnych Siemianowicach, a potem, gdy rodzina przeniosła się do Kędzierzyna, za namową brata zapisał się na treningi do miejscowej Unii. Nie minęło wiele czasu, a imponujący niespotykaną sprawnością fizyczną i refleksem chłopak wywalczył sobie miejsce w pierwszej drużynie, grającej w lidze międzywojewódzkiej. Miał wówczas zaledwie 14 lat! Nie oddał pola nawet, gdy do klubu trafił z Ruchu kończący karierę Rudolf. Starszy z braci siedział na ławce, a młodszy ku uciesze kibiców śmigał między słupkami jak fryga. Tak było do 1960 roku.

Wówczas po utalentowanego nastolatka zgłosili się działacze z Wałbrzycha. Grający w trzeciej lidze Górnik Thorez bił się o awans i potrzebował młodego, perspektywicznego bramkarza. Szeja przeprowadził się na Dolny Śląsk i z kolegami z nowego klubu rok po roku mozolnie szedł w górę w tabeli. W sezonie 1964/65 drużyna pierwszy raz w historii znalazła się na zapleczu ekstraklasy. I wtedy o Szei usłyszała cała piłkarska Polska.

Marian SzejaMarian Szeja
FOT. EAST NEWS

Kopalnia Thorez, przy której działał klub sportowy, istniała do 1996 roku (w ostatnim okresie nosiła nazwę Julia). Przed wojną należała do Niemców i była znana jako Steinkohlenbergwerk Fuchs. Gdy Wałbrzych znalazł się w granicach Polski, nadano jej imię na cześć przywódcy Francuskiej Partii Komunistycznej, Maurice’a Thoreza.

BRAMKARZ KAMIKAZE

 

Z początku nie stało się to jednak za sprawą długich serii bez straty gola czy efektownych parad, ale ze względu na dość ryzykowny styl gry, który przyniósł mu sławę bramkarza kamikaze. Już wcześniej często prześladowały go kontuzje, bo nie unikał twardych starć na przedpolu i jak szalony rzucał się pod nogi szarżujących napastników. Zdarzyło się, że prawie przez rok był wyłączony z gry, gdy po jednej z takich interwencji kopnięty w głowę doznał wstrząsu mózgu. Gdy jesienią 1964 roku zawitał na drugoligowe boiska, szybko zwrócił na siebie uwagę odwagą i brawurą, ale jeszcze szybciej przekonał się, że na tym poziomie rozgrywek rywale mają znacznie twardsze nogi. Znów trafił na rekonwalescencję.

Na szczęście wrócił do zdrowia i kilka miesięcy później zaczął się w jego życiu zupełnie nowy etap. Tym razem trafiał na łamy gazet wyłącznie z powodu sportowych wyczynów. A z tych łamów – jak żartowali niektórzy „pocztą pantoflową” – trafił do narodowej kadry.

W roku 1965, gdy Thorez występuje w II lidze, bezustannie ukazują się w prasie meldunki o rewelacyjnej formie bramkarza zespołu z Wałbrzycha. W każdym meczu należy do najlepszych na boisku. Zwracają na niego uwagę szkoleniowcy PZPN, gorączkowo poszukujący następcy Edwarda Szymkowiaka. Szeja trafia do kadry narodowej i 24 października rozgrywa pierwszy mecz w reprezentacji Polski. Nie była to poważna próba. Nasz zespół pokonał Finlandię 7:0, gra toczyła się niemal wyłącznie na połowie przeciwnika.

Cytat pochodzi z książki „Wielki finał”; praca zbiorowa; Wydawnictwo Sport i Turystyka, Warszawa 1974
PRÓBA NIEPOWAŻNA

Próba może nie była poważna, ale warto przypomnieć, że Szeja zadebiutował w koszulce z orłem na piersi jako piłkarz drugoligowego klubu. A z nim narodowego hymnu słuchały takie tuzy polskiej piłki, jak Ernest Pohl, Jan Liberda i Stanisław Oślizło. Co ciekawe, również Jacek Gmoch, który trzy lata później miał z Szeją tak niemiłe spotkanie na stadionie Legii…

Marian SzejaMarian Szeja
FOT. EAST NEWS

Marian Szeja i Włodzimierz Lubański przed meczem eliminacji mistrzostw świata 1966 z Finlandią. Bramkarz zachował czyste konto, a znakomity snajper strzelił tego dnia cztery z siedmiu bramek dla Polski.

PIĘĆ LAT BANICJI

 

Kolejną szansę w reprezentacji dostał nieco ponad dwa miesiące później. Biało-czerwoni wybrali się do Liverpoolu, aby rozegrać towarzyski mecz z gospodarzami i wielkim faworytem zbliżających się mistrzostw świata. Spisał się tak dobrze, że po latach żartowano, że to właśnie on – a nie Jan Tomaszewski – był pierwszym Polakiem, który zatrzymał Anglię. Tamto starcie zakończyło się zresztą identycznym wynikiem jak bitwa na Wembley.

Bohaterem spotkania był właśnie Szeja. Obronił niezliczoną ilość trudnych strzałów i tylko raz skapitulował przed wspaniałymi Anglikami, co było zasługującym na wielkie uznanie wyczynem. Gospodarze atakowali z furią. Nasz zespół, zepchnięty do defensywy, bronił się rozpaczliwie, goniąc resztkami sił, ale bramkarz, często pozostawiony sam sobie, spisał się doskonale. Nazajutrz tamtejsza prasa informowała, że mecz Anglia – Szeja zakończył się remisowo. To był chyba najlepszy występ piłkarza z Wałbrzycha w dotychczasowej karierze.

Cytat pochodzi z książki „Wielki finał”; praca zbiorowa; Wydawnictwo Sport i Turystyka, Warszawa 1974
MECZ ANGLIA – SZEJA

Pół roku potem Synowie Albionu zdobyli mistrzostwo świata. Ale zanim się to stało, Szeja błysnął raz jeszcze. W czerwcu 1966 roku reprezentacja Polski zagrała z dzierżącymi tytuł najlepszej drużyny globu Brazylijczykami – i to w jaskini lwa, na słynnej Maracanie. Gospodarze wygrali 2:1, po golach Silvy Batuty i Garrinchy. Po meczu miejscowe gazety najbardziej chwaliły naszego bramkarza, podkreślając, że był jednym na boisku, który wiedział, jak powstrzymać wielkiego Pelé.

Na początku lipca biało-czerwoni jeszcze raz zmierzyli się z Anglią i przegrali w Chorzowie 0:1. Winą za porażkę obarczono Szeję, który niepewnie interweniował przy straconej bramce. Na blisko pięć lat wypadł z kadry. Wrócił do niej już jako zawodnik Zagłębia Wałbrzych (w 1968 roku Górnik Thorez zmienił nazwę) i jako piłkarz ekstraklasy. I to od razu na mecz o najwyższą stawkę – z RFN w eliminacjach Euro 1972.

Mecz RFN - Polska w Hamburgu.Mecz RFN - Polska w Hamburgu.

W Hamburgu Marian Szeja nie skapitulował przed słynnym Gerdem Müllerem (drugi z prawej). Polacy bezbramkowo zremisowali z przyszłymi mistrzami świata i Europy.

OKO W OKO Z BOMBARDIEREM

 

Znów trafił mu się mecz z drużyną, która była u progu wielkich sukcesów. Rok później bowiem ekipa z Niemiec Zachodnich sięgnęła po mistrzostwo Europy, a trzy lata potem – po mistrzostwo świata. Na stadionie w Hamburgu oko w oko z Szeją stanęła plejada gwiazd, na czele z Franzem Beckenbauerem, Wolfgangiem Overathem i Jürgenem Grabowskim. A on bronił jak w transie.

M. Szeja sam na sam z H. Wimmerem

Szei niestraszny był tego dnia ani obficie padający deszcz, ani śnieg, który przeistoczył murawę w istne grzęzawisko, ani wielki Gerd Müller. Fenomenalny „Bomber der Nation”, podobnie jak Pelé, nie zdołał go przechytrzyć.

Strzał G. Müllera, interwencja M. Szei

W nagrodę za ten występ bramkarz Zagłębia pojechał na igrzyska do Monachium, ale cały turniej przesiedział na ławce rezerwowych. Z tego powodu nie dostał złotego medalu i długo nie był nawet uznawany za olimpijczyka. Ostatecznie sprawę uregulowano. Po ponad trzech dekadach przyznano mu olimpijską emeryturę. Otrzymał też pamiątkowy dyplom i pozłacaną replikę medalu.

Wprawdzie od triumfu mojej drużyny minęło 35 lat, ale krążek odebrałem z wielką radością, dumą i satysfakcją, dzięki staraniom PZPN i dziennikarzy. Uznano, że choć byłem na igrzyskach bramkarzem rezerwowym, to wcześniej miałem spory udział w nasz awans na igrzyska. Podkreślano szczególnie mój decydujący wkład w zwycięstwo 2:0 nad Hiszpanią w Gijon, w którym to meczu wielokrotnie skutecznie interweniowałem, mimo bolesnej kontuzji nogi.

Marian Szeja w wypowiedzi dla PAP; 17 listopada 2007 r.
LEPIEJ PÓŹNO NIŻ WCALE
Reprezentacja Polski na igrzyska olimpijskie w Monachium.Reprezentacja Polski na igrzyska olimpijskie w Monachium.
FOT. EAST NEWS

Reprezentacja Polski na igrzyska olimpijskie w Monachium. W górnym rzędzie od lewej: asystent trenera Jacek Gmoch, trener Kazimierz Górski, Hubert Kostka, Jerzy Gorgoń, Marian Ostafiński, Zygmunt Anczok, Marian Szeja, Włodzimierz Lubański, Antoni Szymanowski, Jerzy Kraska, Joachim Marx, Zbigniew Gut. W dolnym rzędzie: Kazimierz Deyna, Zygfryd Szołtysik, Grzegorz Lato, Kazimierz Kmiecik, Ryszard Szymczak, Andrzej Jarosik, Lesław Ćmikiewicz, Robert Gadocha, Zygmunt Maszczyk.

Po igrzyskach dostawał szansę już tylko w meczach towarzyskich, nieraz wchodząc na murawę dopiero w drugiej połowie. Ostatnie spotkanie w reprezentacji rozegrał w sierpniu 1973 roku podczas tournée kadry po Ameryce Północnej. Biało-czerwoni przegrali w New Britain z USA 0:1. Gdy wrócił do Polski, dostał zgodę na zagraniczny transfer i wyjechał do Francji. W Metz nie zdołał się przebić do składu i po sezonie przeniósł się do drugoligowego Auxerre, gdzie stał się pionierem nadwiślańskiej kolonii w tym mieście (później grali tam jeszcze m.in. Andrzej Szarmach, Paweł Janas i Ireneusz Jeleń). Z ekipą z Burgundii w 1979 dotarł do finału Pucharu Francji, a rok później awansował do ekstraklasy. I wtedy… postanowił zakończyć karierę.

Wrócił do Wałbrzycha, ale nie chciał pracować w klubie. Zatrudnił się jako taksówkarz i w tej roli spotykał się z kibicami Zagłębia częściej niż na trybunach. Z futbolem nie rozstał się zupełnie, bo co pewien czas wyjeżdżał na kilka miesięcy do Auxerre, aby tam szkolić młodych bramkarzy (jego wychowankiem był m.in. Bruno Martini). Na Dolnym Śląsku pozostał jednak już do końca. Zmarł 25 lutego 2015 roku, po długiej i ciężkiej chorobie. Miał wówczas 73 lata.