Akcja Zbigniewa Bońka podczas meczu z Kamerunem.Akcja Zbigniewa Bońka podczas meczu z Kamerunem.
KronikiMundial 1982
Mundial 1982
Autor: Krzysztof Jaśniok
Data dodania: 25.08.2022
FOT. EAST NEWSFOT. EAST NEWS

„Entliczek, pentliczek, co zrobi Piechniczek, tego nie wie nikt” – śpiewał w popularnej piosence Bohdan Łazuka. I faktycznie, przed mundialem España’82 nikt nie miał pojęcia, na co stać zespół prowadzony przez szkoleniowca, który pracował z drużyną ledwie od półtora roku. Jedni wróżyli, że odpadniemy już po trzech meczach, inni dawali nam szanse najwyżej na awans do drugiej rundy. Jednak to, co pokazali Polacy na hiszpańskich boiskach, przeszło najśmielsze oczekiwania. Biało-czerwoni – jak osiem lat wcześniej w RFN – okazali się rewelacją turnieju i zakończyli go na trzecim miejscu. A dokonali tego w czasie wyjątkowym, bo w naszym kraju panował wtedy stan wojenny.

A – jak ani jednego meczu. Decyzja, którą 13 grudnia 1981 roku podjęły komunistyczne władze, miała też sportowe konsekwencje. Polska jako kraj znalazła się na cenzurowanym i kolejne federacje odmawiały rozgrywania z biało-czerwonymi spotkań towarzyskich. W konsekwencji przez siedem miesięcy przed mundialem ekipa Piechniczka mogła sprawdzać się więc wyłącznie w sparingach z drużynami klubowymi. Na pierwszy rzut oka wypadły one nieźle, bo w 10 meczach nasi kadrowicze strzelili 35 goli, stracili tylko 8. To jednak bilans mylący, bo przeciwnicy z reguły wystawiali rezerwowy skład.


B – jak Bearzot. Enzo Bearzot. Legendarny trener reprezentacji Włoch, która na tym turnieju była pierwszym i… przedostatnim rywalem reprezentacji Polski. To były już jego trzecie mistrzostwa świata: w 1974 roku pojechał na nie jako asystent Ferruccio Valcareggiego, cztery lata później był już selekcjonerem i doprowadził Italię do półfinału. Wysoko cenił naszych piłkarzy, bo ciągle miał w pamięci starcie z mundialu w RFN i porażkę 1:2, po której Azzurri musieli się spakować i wrócić do kraju. Dlatego ustawił swój zespół przeciw nam wyjątkowo defensywnie.


C – jak czarodziejskie miasto. Jeśli ktoś nie zna się na geografii, mógłby pomyśleć, że drużyna Piechniczka wcale nie musiała wyjeżdżać z kraju, aby wystąpić na mistrzostwach. W fazie grupowej swoje mecze rozgrywała bowiem… w Galicji. Region w Hiszpanii nosi tę samą nazwę co dobrze nam znany obszar w południowej Polsce. Młodsi kibice, słysząc wieści z mundialu, byli zaskoczeni też często powtarzanym słowem Vigo. Do tej pory kojarzyło im się z imieniem czarodzieja z popularnego serialu telewizyjnego „Arabela”. Tymczasem okazało się, że istnieje miasto o tej nazwie. Właśnie tam, na Estadio Balaídos, biało-czerwoni zmierzyli się z Włochami.


D – jak deuce. Czyli w angielskim slangu tenisowym „równowaga”. Porównanie do białego sportu jest zasadne, bo starcie naszej drużyny z Italią wyglądało trochę jak pojedynek dwóch wytrawnych, ale nieco już znużonych karierą mistrzów kortu. Zresztą wystarczy spojrzeć na statystki: Polacy oddali zaledwie dwa celne strzały, nasi rywale sześć. Mało. Bardzo mało. „Nie ma się co szarpać. I tak sprawa awansu rozstrzygnie się w kolejnych spotkaniach” – tak pewnie myśleli sobie piłkarze. Skończyło się bezbramkowym remisem. Deuce.

Biało-czerwoni w drodze na mecz w Vigo. Od lewej: Zbigniew Boniek, Andrzej Szarmach, Włodzimierz Smolarek i selekcjoner Antoni Piechniczek.Biało-czerwoni w drodze na mecz w Vigo. Od lewej: Zbigniew Boniek, Andrzej Szarmach, Włodzimierz Smolarek i selekcjoner Antoni Piechniczek.
FOT. PAP

Biało-czerwoni jadą na mecz z Włochami w Vigo. Od lewej: Zbigniew Boniek, Andrzej Szarmach, Włodzimierz Smolarek i selekcjoner Antoni Piechniczek.

E – jak ekwilibrysta. Grad goli dla biało-czerwonych miał paść w starciu z Kamerunem, ale nic z tego nie wyszło. Na przeszkodzie stanął nam Thomas N’Kono, nie bez kozery nazywany w swoim kraju Czarną Panterą. Zwinny, szybki i obdarzony nieprawdopodobnym refleksem bramkarz rywali bronił jak w transie, a Polacy przez 90 minut bili głową w mur. I znów nie udało się trafić do siatki. Nad Wisłą remis 0:0 z ekipą z Afryki przyjęto jak dotkliwą porażkę. Niewielu wierzyło, że drużynie Piechniczka uda się wyjść z grupy.


F – jak forpoczta. Czyli oddział wysyłany w celach wywiadowczych przed maszerującym wojskiem. Taką rolę wyznaczono słynnemu komentatorowi Janowi Ciszewskiemu. Plan zakładał, że zaraz po ostatnim meczu pierwszej fazy turnieju jako pierwszy z Polaków poleci on do Barcelony, gdzie w drugiej rundzie miał grać nasz zespół, i wybada teren. Po meczu z Kamerunem pospiesznie zwrócono jego bilet na samolot. Część dziennikarzy zaczęła pakować walizki. Biało-czerwona armia zdawała się być w odwrocie, więc po co komu wysyłać forpocztę?


G – jak gest w stronę loży. Prasowej. Dwa bezbramkowe remisy, a zwłaszcza ten ostatni, sprowadziły na ekipę Piechniczka olbrzymią falę krytyki. Dostało się szczególnie Zbigniewowi Bońkowi, który był kreowany na lidera drużyny, a grał grubo poniżej oczekiwań. W zjadliwych atakach celował zwłaszcza Jerzy Wykrota z „Trybuny Robotniczej”, twierdząc, że Zibi nie przykłada się do meczów, bo oszczędza siły na sezon w barwach Juventusu, z którym właśnie podpisał kontrakt. Odpowiedzią na te sugestie było starcie z Peru, wygrane 5:1, w którym nowy nabytek bianconerich dał prawdziwy popis. Ale też upust swoim emocjom. Po zdobyciu gola skierował wyciągniętą pięść w stronę loży prasowej i wykrzyczał w stronę dziennikarzy kilka niemiłych słów. Stulili uszy po sobie.

3:0 Świetnie rozegrany rzut wolny i gol Z. Bońka

H – jak Hubert. Dobrze poinformowani młodsi kibice, zapytani, kto jest najlepszym piłkarskim analitykiem w Polsce, pewnie natychmiast odpowiedzieliby: Hubert Małowiejski. Ale przed laty był jeszcze jeden spec o tym imieniu. Były bramkarz Górnika Zabrze i naszej narodowej kadry, a potem świetny szkoleniowiec Hubert Kostka pojechał do Hiszpanii w roli trenera obserwatora PZPN. To on był odpowiedzialny za rozpracowanie Belgów, z którymi zmierzyliśmy się w pierwszym meczu drugiej rundy. Zwrócił uwagę m.in. na pułapki ofsajdowe, często nieudolnie zastawiane przez rywali. Dzięki tej podpowiedzi strzeliliśmy Czerwonym Diabłom jednego z goli.


I – jak infekcja. Po meczu z Peru biało-czerwoni przenieśli się z Galicji do Katalonii, bo dwa kolejne spotkania mieli rozegrać na słynnym Camp Nou w Barcelonie. Zamieszkali w hotelu położonym 50 kilometrów od miasta. Znaleźli tam ciszę i spokój, humory dopisywały. Dwa dni przed starciem z Belgią sielanka się skończyła: Zbigniewa Bońka dopadł jakiś wirus. Bolało go gardło, głowa, potem całe ciało. Sztab medyczny bał się, że zakażą się od niego inni piłkarze. Na szczęście tak się nie stało. A Zibi? W dniu meczu jeszcze gorączkował, ale zażył aspirynę i wybiegł na murawę. A potem zagrał jak natchniony.


J – jak Jean-Marie Pfaff. Wielka gwiazda Czerwonych Diabłów, w latach 80. jeden z najlepszych bramkarzy świata. Przeciwko biało-czerwonym nie wystąpił, bo doznał kontuzji w potyczce z Węgrami (1:1). Zresztą w dość szczególnych okolicznościach: nie uszkodził go rywal, tylko kolega z drużyny Eric Gerets. Obaj panowie zderzyli się w powietrzu, w wyniku czego golkiper doznał urazu barku, a obrońca wstrząsu mózgu. W meczu z Polską Pfaffa zastąpił Theo Custers. Żartowano potem, że w swoim debiucie na mundialu pierwszy raz dotknął piłki, gdy musiał wyciągać ją z siatki.


K – jak kat belgijskich serc. „Jeśli Belgowie są Czerwonymi Diabłami, to Boniek jest bez wątpienia Rudym Szatanem, który przegnał ich za ostatnie kręgi piekieł. Wszystkie trzy bramki, które strzelił, zostaną w mojej pamięci na zawsze. Inteligentne, płaskie, wycofujące podanie Laty, żadne tam angielskie dośrodkowanie i uderzenie z klepki – petarda, jakiej nie wyłapałby żaden bramkarz świata. Później ta główka, przytomnie zesmeczowana, a jeszcze później to nonszalanckie, płynne położenie nieszczęsnego Custersa, przejście go i posłanie piłki do pustej bramki. Stadion oszalał” – tak swoje wspomnienia z wizyty na Camp Nou opisał dziennikarz Andrzej Makowiecki. W zachodniej prasie zrobiono to bardziej lapidarnie: „Teatr jednego aktora”, „Człowiek z Marsa”, „Kat belgijskich serc” – grzmiały tytuły.

Polska - Belgia 3:0, 28.06.1982Polska - Belgia 3:0, 28.06.1982
FOT. PAP

Trudno o bardziej wymowne zdjęcie. Ten mecz miał tylko jednego bohatera.

L – jak La Rambla. Słynna ulica w centrum Barcelony. Po wygranym 3:0 meczu z Belgią bohater wieczoru wynajął samochód i z Grzegorzem Lato pojechał na wycieczkę do stolicy Katalonii. Gdy stanęli przed jedną z kawiarenek przy La Rambla, natychmiast otoczył ich tłum kibiców. Każdy chciał wziąć autograf albo zrobić sobie zdjęcie z polskimi piłkarzami. Trwało to dość długo, potem obaj zdążyli jeszcze wejść na kawę i lody, a gdy wrócili do auta – mocno się zdziwili. Wóz stał na lawecie. Policja nie miała dla nich taryfy ulgowej. Trzeba było zapłacić karę za nieprawidłowe parkowanie.


Ł – jak łączność. Dziś telefoniczna rozmowa nawet na dużą odległość to żaden problem, ale na początku lat 80. nikt nie słyszał o czymś takim, jak smartfon czy Internet. Do tego w Polsce trwał stan wojenny i władze utrudniały kontakt z bliskimi w kraju każdemu, komu udało się wyjechać za granicę. Piłkarzom również. Ale nasi zawodnicy wzięli się na sposób. Wiedząc, że dziennikarze jako jedyni z naszej ekipy mieli zapewnioną pełną łączność, poprosili ich o pomoc. „Cała reprezentacja do nas przyjeżdżała, by porozmawiać z najbliższymi. Znałem tę drużynę z każdej strony. Więź była niesamowita” – wspomina Dariusz Szpakowski, który wówczas komentował mecze dla Polskiego Radia.


M – jak moczone prześcieradła. W hotelu, w którym nasz zespół mieszkał podczas drugiej fazy turnieju, brakowało klimatyzacji. Przy 40-stopniowych upałach, jakie wówczas panowały w Katalonii, było to wyjątkowo uciążliwe. Piłkarze chłodzili się, spędzając cały dzień w basenie i wannach. Aby jakoś wytrzymać w nocy, moczyli prześcieradła w zimnej wodzie i zawijali się w kokon. Polak potrafi!


N – jak narożnik boiska. Miejsce, które upodobał sobie Włodzimierz Smolarek w końcówce spotkania z ZSRR. Stawka tego meczu była olbrzymia: zwycięzca gwarantował sobie awans do półfinału, ale ponieważ biało-czerwoni wyżej wygrali z Belgią (Sborna pokonała Czerwone Diabły 1:0), do sukcesu wystarczał im remis. Napastnik łódzkiego Widzewa wpadł na pomysł, że najłatwiej będzie kraść cenne sekundy, dryblując przy chorągiewce. Doprowadzał tym rywali do białej gorączki, bo ni w ząb nie potrafili odebrać mu piłki.

Zabawa W. Smolarka z piłką w narożniku boiska

O – jak owoce. Osobliwą pamiątką po starciu z Kamerunem było kilka koszy bananów, ananasów, pomarańczy, mandarynek, mango, granatów, fig i daktyli. W książce Pawła Czado wspomina o tym nasz reprezentacyjny obrońca Paweł Janas: „Przed meczem z Peru wszyscy działacze byli już spakowani. Nakupili nawet egzotycznych owoców na prezenty do Polski. Potem musieli się rozpakować, a my te owoce jedliśmy”. Dodatkowa dawka witamin bardzo się przydała zwłaszcza w starciu z naszymi sąsiadami ze wschodu. Biało-czerwoni walczyli do upadłego.


P – jak popłoch. W sercach polskich kibiców siały go nie tylko dynamiczne akcje rywali, ale czasem także osobliwy komentarz mistrza mikrofonu Jana Ciszewskiego. W starciu o półfinał przeszedł on sam siebie. Dla przykładu dwa cytaty: „Ciągle tylko patrzymy na zegar. Wszyscy chyba, wszyscy śledzimy tutaj. 36:54, na moim 35:12, ale wiadomo, że mój zegarek zawsze źle chodzi”. I jeszcze: „Drużyna radziecka znów w tej środkowej linii. (…) Mamy tam sześciu, siedmiu… Lato, piłka poza boiskiem, a atakujący tam z lewej strony Oganesjan był prawdziwym popłochem dla fotoreporterów”. Pyszne, prawda?


R – jak ruszczyzna. Język polski być trudna sprawa. Ale czasem jeszcze trudniej wysłowić się po rosyjsku. Przekonał się o tym trener Sbornej, Konstantin Bieskow, który po zremisowanym 0:0 meczu z Polską na konferencji prasowej dość długo milczał, nie mogąc znaleźć słów, którymi dałoby się opisać to, co czuje. Uruchomił się dopiero, gdy ktoś go zapytał, jak ocenia postawę największej gwiazdy swojego zespołu Olega Błochina. „On za dużo gada, a za mało gra” – wypalił. „Powinien więcej grać, a mniej gadać”. Żurnalistów zamurowało. Teraz oni nie wiedzieli, co powiedzieć.


S – jak „Solidarność”. Jak wiadomo, jest prawda czasu i jest prawda ekranu. Przekonał się o tym każdy, kto oglądał mecz z ZSRR z trybun Camp Nou, a jakiś czas potem zobaczył jego powtórkę w polskiej telewizji. Na stadionie za obiema bramkami wyraźnie było widać dwie wielkie biało-czerwone flagi z napisem „Solidarność”. Widzowie w Polsce ich nie zobaczyli, bo władze PRL, spodziewając się politycznych demonstracji, nakazały transmisję z małym poślizgiem. I za każdym razem, gdy w kadrze pojawiał się jakiś transparent, realizator przy Woronicza wstawiał w jego miejsce wcześniej przygotowane zdjęcia kibiców z innego sektora. Takie to były czasy.

Polska - ZSRR (04.07.1982)Polska - ZSRR (04.07.1982)
FOT. PAP

Tego nie zobaczyli widzowie telewizyjnej transmisji w Polsce. Za jedną z bramek na Camp Nou kibice rozpostarli ogromną biało-czerwoną flagę z napisem „Solidarność”.

T – jak trybuna. Nie chodzi tu o organ prasowy Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, tylko o miejsce, z którego półfinałowy mecz z Włochami obejrzeli Andrzej Szarmach i Zbigniew Boniek. Ten pierwszy, choć bardzo mógł pomóc w pokonaniu Italii, nie znalazł uznania w oczach trenera. Drugi musiał pauzować z kartki, które dostał w poprzednich spotkaniach. Po latach decyzję o posadzeniu Szarmacha na trybunach Antoni Piechniczek uznał za błąd. Polacy zagrali bez klasycznego środkowego napastnika, co Włochom – świetnie zorganizowanym w obronie – bardzo ułatwiło zadanie. Wygrali 2:0.


U – jak uderzenie z dużego kąta. Popisał się nim Janusz Kupcewicz, który w meczu o 3. miejsce z Francją (3:2) zdobył przepiękną bramkę z rzutu wolnego. Dokonał tego z takiej pozycji, że wszyscy zamiast strzału spodziewali się centry w pole karne. „Bramkarz chyba był najbardziej zdezorientowany, bo wyszedł do dośrodkowania, został złapany na wykroku i już nie miał z czego się odbić” – tak wspominał tego gola w książce Emila Kopańskiego i Jacka Janczewskiego „Moje najważniejsze 90 minut”.


W – jak weźcie sobie te medale. Ceremonia dekoracji trzeciej drużyny świata miała dziwny przebieg. Prezydent FIFA umówił się z prezesem PZPN, że jeśli wygrają Polacy, to krążki (srebrne!, bo wówczas za zwycięstwo na mundialu przyznawano złote, a za drugie miejsce pozłacane medale) wręczy swoim rodakom właśnie Włodzimierz Reczek. Pech chciał, że dzień wcześniej szef naszej futbolowej centrali odparzył sobie stopy i na małym finale zjawił się w klapkach. W takim obuwiu nie wypadało mu wystąpić publicznie. João Havelange wręczył więc pudełko z medalami Władysławowi Żmudzie i piłkarze… rozdali je sobie sami.

Powrót polskiej drużyny z mundialu 1982 (12.07.1982) Powrót polskiej drużyny z mundialu 1982 (12.07.1982)
FOT. EAST NEWS

W oczekiwaniu na kolejny lot. Nasi piłkarze po zdobyciu medalu byli szczęśliwi, ale zmęczeni. Zwłaszcza że ich podróż do kraju przebiegała z przygodami, jakich woleliby nie przeżywać.

Z – jak zawartość stolika. Powrót biało-czerwonych z Hiszpanii był dosyć burzliwy i mógł skończyć się tragicznie. Zaraz po starcie samolot LOT-u miał poważną awarię. Podwozie nie chciało się zamknąć. Trzeba było wrócić na lotnisko w Madrycie i lądować awaryjnie. Nikomu nic się nie stało, jednak piłkarze byli tak roztrzęsieni, że w oczekiwaniu na kolejny lot poprosili o kilka mocniejszych trunków. Do kraju wrócili więc bardzo spóźnieni, ale za to wesolutcy. Mimo że było już grubo po północy, na Okęciu witał ich tłum kibiców.