

Przy okazji premiery książki „Kmiecik. Legenda mimo woli” nadarzyła się okazja, by porozmawiać z jednym z kolegów Pana Kazimierza, z którym dzielił on szatnię w klubie i reprezentacji Polski – Antonim Szymanowskim. „Takiego zawodnika chciałaby mieć każda drużyna. Zawsze można było na niego liczyć” – mówił nam o Kmieciku były obrońca Wisły Kraków, medalista mistrzostw świata 1974 i dwukrotny igrzysk olimpijskich (1972, 1976).
Pamięta Pan, kiedy pierwszy raz usłyszał o Kazimierzu Kmieciku?
Oczywiście. Kazia poznałem w dosyć dziwnych okolicznościach. Przyszedł do Wisły jako wychowanek Cracovii. Nie wiem, czy on się wstydzi o tym mówić, czy woli iść w narrację, że jest wychowankiem Węgrzcanki? To żadna ujma. Powiem wprost – czemu ktoś miałby się czepiać, że ten chłopak miał jakiś epizodzik w Cracovii? Poznałem go, gdy był już reprezentantem Polski juniorów. Ja się wtedy jeszcze nie „łapałem” do tej drużyny. Poznaliśmy się na treningu Wisły, bo wcześniej kojarzyliśmy się z boiska, z gry przeciwko sobie. Nagle patrzę, przychodzi chłopak poobijany, strupy na kolanach. Pytam – Kaziu, co to? Wytłumaczył mi, że przewrócił się na rowerze. Dziwiłem się, jak on taki okaleczony będzie ruszał tymi nogami, skoro tam strup na strupie, przecież zaraz poleje się krew. Ale on był zadziorny, twardy, nic nie mówił, tylko trenował. Później nasze drogi szły równolegle. Cały czas byliśmy blisko siebie – i w Wiśle, i w podobnym momencie debiutowaliśmy w pierwszej drużynie, on chyba 2-3 miesiące wcześniej. Później staliśmy się zawodnikami podstawowymi, graliśmy również razem w reprezentacji. Tam ja z kolei wcześniej debiutowałem. Tak się te nasze kariery układały. Oczywiście dzieliliśmy też wspólnie pokój na zgrupowaniach reprezentacji. Obaj też zakończyliśmy kariery w kadrze w 1980 roku, w meczu z Kolumbią, wygranym przez nas 4:1. Pamiętam, że wtedy Kaziu złamał kość jarzmową pod okiem, w zderzeniu z przeciwnikiem. Cierpiał bardzo w samolocie, gdy wracaliśmy do Polski.
Czy powiedzenie „za wcześnie urodzony” nie pasuje do reprezentacyjnej kariery pana Kazimierza? Miał przecież bardzo silną konkurencję. Czy lepiej być rezerwowym w tak mocnej drużynie, czy podstawowym graczem w słabszej?
W czasach, kiedy był piłkarzem, rzeczywiście miał bardzo silną konkurencję: Janek Domarski, a przede wszystkim Włodzimierz Lubański. I tak można by wymienić pewnie jeszcze kilku innych graczy. No, ale był też Kaziu. Trener ma zawsze swoje koncepcję. A Kazimierz Górski miał wyjątkową intuicję. Kazika trzymał na ławce, choć na igrzyskach w Monachium był on praktycznie podstawowym zawodnikiem, a później już niestety tylko wchodzącym. Trener Górski mógł rzucać monetą. Mógł stawiać na Kmiecika, a nie np. na Andrzeja Szarmacha, który nagle się pojawił i praktycznie zamknął tę pozycję. Lubański doznał kontuzji, nie mógł grać. Górski uznał, że Jasiu Domarski – strzelec gola na Wembley – jest lepszy od Kmiecika. I miał nosa. Na mundialu w 1974 roku Andrzej Szarmach też się sprawdził, a skoro drużyna wygrywała, to nonsensem było zmienić zawodnika na tej pozycji.


Antoni Szymanowski (z lewej) w towarzystwie Kazimierza Kmiecika. Zgrupowanie reprezentacji Polski przed mistrzostwami świata w 1974 r.
Jakie mogły być powody tego, że w latach 70. krakowska Wisła, która miała w składzie wielu młodych zdolnych, ale i doświadczonych piłkarzy, tylko raz została mistrzem Polski?
Długo się nad tym zastanawiałem. Powiem szczerze – młodość ma swoje prawa. Wydaje mi się, że w pewnym momencie w naszej drużynie było za dużo młodych zawodników. Każdy z nich chciał korzystać z uroków życia. A jednak w zestawieniu z karierą sportową, nie idzie to w parze. Wydaje mi się, że gdzieś tam chłopcy szli na łatwiznę, mieli trochę inne priorytety, bardziej szli w życie niż sport. Nie chcę już wchodzić w szczegóły. Gdzieś to im umykało, a wiadomo, że samemu, czy w trójkę, piątkę nie zdobędzie się mistrzostwa Polski. I tak trzeba było czekać, czekać... Potrzeba nam też było twardej trenerskiej ręki. Tego nie mieliśmy. I tak się to wszystko rozmywało, ale w końcu żeśmy dojrzeli, by sięgnąć po tytuł. Nie twierdzę, że był to jakiś wielki pomysł trenera Oresta Lenczyka. Drużyna po prostu dojrzała i od 1975 roku była już tym zespołem, który co roku mógł zdobywać mistrzostwo. Ale właśnie to, o czym mówiłem wcześniej, stawało nam na przeszkodzie.
O Wiśle z lat 70. mówiło się, że była drużyną nie tylko na boisku. Mógłby Pan uchylić rąbka tajemnicy, na czym to polegało?
(śmiech) No cóż... Pasuje przymiotnik – drużyna rozrywkowa. I na tym bym zakończył. Może ktoś kiedyś rozwinie ten temat. Pod tym słowem kryje się wiele dobrych i złych momentów, bo tak jak powiedziałem – młody człowiek chce korzystać z życia, ale to nie idzie w parze z uprawianiem sportu.


Wisła Kraków z lat 70. Stoją od lewej: Marek Kusto, Antoni Szymanowski, Zdzisław Kapka, Adam Musiał i Kazimierz Kmiecik.
Czy był taki mecz, gdy graliście obaj w Wiśle, który przegraliście i którego najbardziej żałujecie?
To trudne pytanie. Tych meczów dziwnie przegrywanych przez Wisłę trochę było... Jako kibic, bo wtedy już odszedłem z Krakowa do Gwardii Warszawa, pamiętam ten z Malmö (wyjazdowe spotkanie w ćwierćfinale Pucharu Europy w 1979 roku – przyp. red.). Dziwne to było spotkanie, dużo się o nim mówiło, były jakieś podteksty, bo słyszałem o tym, że to niemożliwe, by drużyna mająca wszystko w swoich rękach, prowadziła przecież 1:0 w rewanżu, nagle się posypała. Ale nie chcę dywagować. Dla Wisły na pewno był to dramat. Natomiast przypomniał mi się mecz w Pucharze UEFA w Belgii – z RWD Molenbeek w 1976 roku. W Krakowie był remis (1:1), w rewanżu padł identyczny wynik. Później dogrywka i rzuty karne. Mimo że graliśmy w dziesiątkę, bo Adama Musiała sędzia wyrzucił za błahostkę. „Przypajacował” wtedy trochę mój przyszły kolega z FC Brugge, Willy Wellens. Potem rozmawialiśmy o tym i powiedział mi: „Nie, nic mi nie zrobił, próbował, ale zrobiłem cyrk, wywróciłem się, że niby mnie uderzył w twarz”. Tak więc Adaś zszedł, graliśmy w dziesiątkę i dotrwaliśmy do karnych. I był decydująca jedenastka, przed którą mój brat Heniek powiedział do mnie – Czujesz się na siłach? Ja mówię – No, pewnie. On na to – Jakby co, ja mogę uderzać. Odpowiedziałem – Nie, Heniek, ja to spróbuję zrobić. No i, kurczę blade, podchodzę do tego karnego, a boisko było bardzo grząskie, i po prostu gdzieś przed tą linią bramkową, na tzw. piątce, były jakieś wertepy, glina, trawa rozorana... Uderzam, bramkarz w innym rogu... Ja patrzę, a ta piłka idzie w dobrym kierunku, ale gdzieś po drodze podskoczyła na kępce i... uderzyła w słupek. Pomyślałem wtedy, że zepsułem chłopakom taki wspaniały mecz i możliwość ewentualnej kolejnej jedenastki, bo rywale byli o jedną bramkę lepsi. I ja strzelając gola, spowodowałbym, że byłyby kolejne rzuty karne. Niestety, nawaliłem. Sorry. Właśnie ten mecz najbardziej pamiętam.
Który z pseudonimów Pana Kazimierza był częściej używany przez kolegów w szatni – „Suchy” czy „Badyl”?
I jeden, i drugi. „Suchy”, bo był szczuplutkim chłopakiem – i dlatego tak na niego wołaliśmy. A „Badyl”, bo badyl też jest z reguły suchy (śmiech). Wszystko się zgadzało.
Jakie pańskim zdaniem były największe atuty Kmiecika?
Był dopasowany – jak to się mówi – do dzisiejszej dziewiątki. Ale równie dobrze sprawdzał się na rozegraniu. Dużo widział, dokładnie podawał, a jak już znalazł się blisko bramki, to wystarczyło dać mu troszkę swobody, z pół metra, i potrafił być bardzo skuteczny. Znam go właśnie z tej strony.
A jego najsłabsza strona?
Myślę, że zawodnik tej klasy raczej nie miał słabych stron. Tak jak mówię, na swojej pozycji spełniał ważną rolę. Za naszych czasów napastnik miał też zadania defensywne. On nie stał i nie czekał, ale jednak musiał pomagać drużynie, co dzisiaj u niektórych zawodników trudno zauważyć. Oni tylko chcieliby być w przodzie i strzelać gole. Jednak trzeba pracować na ten wynik wspólnie. I Kaziu tak robił. Miał zdecydowanie więcej zalet niż wad.
Jakby scharakteryzował Pan Kazimierza Kmiecika jako kolegę z zespołu? Od strony zachowania w szatni, na treningu i zgrupowaniach.
Kaziu nie był przebojowy, w sensie – nie na boisku, ale w życiu. Nie powiem, że siedział w kącie, ale raczej się nie wypowiadał. Nie był osobą kontrowersyjną, nie chciał stawiać sprawy w taki sposób, że to on ma tylko rację. Był wyciszony. Ale to nie jest przecież wada. Może lepiej słuchać, niż mówić.
Czyli poza boiskiem nie był już liderem?
Raczej osobą z drugiego rzędu. Nie miał może potrzeby bycia liderem poza boiskiem. Ale też gromadził wokół siebie sporą grupę zawodników i liczono się z jego zdaniem. Nie musiał być liderem na co dzień, w każdej sytuacji. Pamiętam, że jak pełniłem funkcję kapitanem, to on był jednym z najważniejszych zawodników, później przejął po mnie opaskę. Były sytuacje, w których musieliśmy szanować własne zdanie.


Kazimierz Kmiecik i Antoni Szymanowski, czyli dwaj koledzy z szatni Wisły Kraków i reprezentacji Polski. W listopadzie 2025 r. odbyła się premiera biografii pierwszego z wymienionych. W tak ważnym wydarzeniu dla „Suchego” pana Antoniego po prostu nie mogło zabraknąć.
Czy dałby Pan radę opisać Kazimierza Kmiecika jednym słowem?
Jako zawodnik – bez zarzutu. Zawsze można było na niego liczyć. Podejmował słuszne decyzje na boisku, był niezawodny. Wystarczyło mu dać trochę przestrzeni i umiał to wykorzystać. Znakomity wykonawca rzutów karnych. Jednym słowem – takiego zawodnika chciałaby mieć każda drużyna. Natomiast w życiu – nie pchał się na świecznik, znał swoje miejsce w szeregu, był bardziej obserwatorem, ale jeśli już został zapytany, to potrafił się mądrze wypowiedzieć na każdy temat. Na pewno był inny niż ja, bo mnie było wszędzie pełno, zawsze coś chciałem powiedzieć, dochodziłem swoich racji, za co nie raz dostawałem – jak to się mówi – po łapach.
Ma Pan jakąś ulubioną anegdotę związaną z Kmiecikiem?
(śmiech) Nie pamiętam. Powiem szczerze, że traktowałem życie zawsze bardzo poważnie. Gdzieś tam można się było pośmiać. Ale nie byłem osobą robiącą rzeczy, z których inni by się śmiali. Wiem, że byli koledzy z drużyny, którzy zawsze rano, jak się spotykaliśmy, opowiadali coś zabawnego. Natomiast ja raczej stałem z boku. Nie przypominam sobie jakiejś anegdoty. Żarty były, ale nikt nie zwracał na nie większej uwagi.
Czy panowie do dziś macie ze sobą kontakt? Przyjaźnicie się?
Tak. Wiadomo, że każdy poszedł swoją drogą. Kaziu był też trochę samodzielnym trenerem. Mnie nigdy nie interesowało, aby być drugim szkoleniowcem. Miałem swoją wizję. Co prawda pracowałem w niższych klasach, ale gdyby to wszystko zliczyć, to też mam imponujący bilans. Przecież i w rezerwach Wisły jak byłem trenerem, awansowałem do III ligi, i jak byłem trenerem w Wolbromiu, to z IV ligi wprowadziłem zespół nawet do II. To też było coś. Ale jak się nie jest na tym trenerskim topie, to takich rzeczy się nie pamięta. A Kaziu? Myślę, że zgodnie ze swoim charakterem nie chciał być nigdy na piedestale. Zresztą, tak jak słyszeliśmy na premierze książki, bardzo skromnie się wypowiadał. Lubi się znaleźć gdzieś, gdzie może komuś pomagać, niż decydować o czymś. Są tacy ludzie. Ale jest bardzo pomocny. I fajnie, że w Wiśle może w dalszym ciągu pracować. Mimo że już nieraz mu mówiłem: Kaziu, może byś już skończył, widać twoje siwe włosy na ławce itd., ale on na to odpowiadał: „Ja to lubię, nikt mi nie przeszkadza się realizować”. I w Wiśle mu podano rękę. Dobrze, że jest reprezentantem mojego pokolenia, że jeszcze coś podpowie młodszemu trenerowi. Myślę, że właściwie zagospodarował swój czas po karierze piłkarza. I niech mu się wiedzie.