Łukasz FabiańskiŁukasz Fabiański
KronikiNajlepszy rezerwowy na świecie
Najlepszy rezerwowy na świecie
Autor: Krzysztof Jaśniok
Data dodania: 9.10.2023
FOT. CYFRASPORTFOT. CYFRASPORT

Uśmiechnięty, miły, dobrze wychowany. Raczej milczek niż gaduła. Uważa, że zawsze lepiej dobrze się ustawić niż rozpychać łokciami. Nie pije, nie pali, za to cierpi na lekki kompleks człowieka z cienia. Jeśli ktoś z państwa pomyślał, że czyta właśnie anons z agencji matrymonialnej, to warto wyprowadzić go z błędu. Ten doskonały kandydat na męża to Łukasz Fabiański, który meczem z San Marino zakończył długą, trwającą ponad 15 lat reprezentacyjną karierę. Wszystkie zainteresowane panie musimy rozczarować – ten przystojniak od liceum jest w szczęśliwym związku.

A – jak Anka i Arsenal. No to po kolei. Najpierw w jego życiu był właśnie ukochany klub z Londynu. O tym, by zostać bramkarzem, marzył już od dziecka. Nad łóżkiem w swoim pokoju powiesił proporczyk Kanonierów i obiecał sobie, że kiedy będzie duży, to przynajmniej wybierze się na ich mecz. Rzeczywistość przerosła marzenia. Gdy miał 19 lat trafił na staż do Arsenalu, a w 2007 roku podpisał z The Gunners zawodowy kontrakt. Wtedy już był z Anką. Co ciekawe, jako pierwsza zwróciła na niego uwagę przyszła teściowa, właścicielka sklepu z butami w Szamotułach. Gdy szedł na trening, stała właśnie w drzwiach i nagle zawołała do córki: „Chodź tu szybko! O, ten wysoki, zobacz, jaki przystojny!”. Ania wychyliła głowę zza futryny – i wtedy w Łukasza trafiła strzała Amora. Zanim odważył się ją poderwać, minął jednak… prawie rok.


B – jak Baran Bambi. Oczywiście, „Bambi” to sympatyczny jelonek, ale Fabiański przyszedł na świat 18 kwietnia, a więc jest zodiakalnym Baranem. Ludzi urodzonych pod tym znakiem cechuje duży temperament, szczerość, nieustępliwość w dążeniu do obranego celu, a także… świetny refleks. Wystarczy, aby zostać niezłej klasy bramkarzem. A „Bambi”? Ta ksywka przylgnęła do niego w Warszawie, gdy koledzy Legii przyłapali go, jak wychodzi z premiery filmu dla dzieci. Tak kocha kino, że nie odpuszcza nawet kreskówek.


C – jak czerwony. Gdy zaczynał karierę, koledzy z drużyny lubi robić sobie z niego żarty, a wtedy twarz Łukasza oblewał krwisty rumieniec. Tak było, kiedy wraz z kilkoma nowymi zawodnikami pierwszy raz wszedł do szatni Legii. Trener ich przedstawił, Fabiański nieśmiało usiadł na ławce i nagle usłyszał głos Artura Boruca: „No to może chłopaki coś nam powiedzą o sobie?”. Wtedy jak rażony piorunem stanął na baczność i zaczął recytować: „Dzień dobry, nazywam się tak i tak, mam 19 lat i pochodzę ze Słubic. Grałem w Drezdenku, w Sparcie Brodnica…”. Cała drużyna zaniosła się śmiechem, a on nagle zamilkł i spiekł raka. Potem już nie wyrywał się pierwszy do odpowiedzi.

Łukasz FabiańskiŁukasz Fabiański
FOT. CYFRASPORT

Nie lubił siebie w tej roli, ale z pokorą przyjmował decyzje kolejnych selekcjonerów. Łukasz Fabiański (drugi od prawej) mundial w Rosji też zaczął w roli rezerwowego. Dostał szansę dopiero w meczu z Japonią, gdy wiadomo już było, że nasza reprezentacja nie zdoła wyjść z grupy.

D – jak doskonali nauczyciele. Miał ich wielu, ale po latach najwyżej ceni tych, których poznał w Polsce. „Andrzej Dawidziuk nauczył mnie wszystkiego od podstaw. Najwięcej mu zawdzięczam. Krzysztof Dowhań, trener bramkarzy Legii, wspaniały człowiek, przeprowadził mnie z wieku juniora w świat dorosłej piłki. Uczył szatni, mówił, czego się można spodziewać i kiedy. Bez niego zjedliby mnie” – tak wspominał swoich mistrzów w 2019 roku w rozmowie z Grzegorzem Kaplą dla magazynu „Elle Man”.


E – jak ekwilibrysta. Przez szesnaście lat gry w piłkę na profesjonalnym poziomie popisał się wieloma niesamowitymi interwencjami. Te najbardziej efektowne miały miejsce głównie w polu bramkowym i między słupkami, bo tam Fabiański – jako człowiek obdarzony dużą intuicją i świetnym refleksem – zawsze czuł się jak ryba w wodzie. Co ciekawe, grał tym lepiej, im wyższa była stawka spotkania lub im trudniejszy był rywal. To w dużym stopniu jemu zawdzięczamy remis, jaki biało-czerwoni wywalczyli w starciu na Euro 2016 z ówczesnymi mistrzami świata.

Kiks A. Milika i strzał M. Özila, obrona Ł. Fabiańskiego

F – jak „Flappyhandski”. Nie zawsze jednak kibice nosili go na rękach. Złośliwą ksywkę „Wpuszczalski” nadali mu dziennikarze w 2010 roku po derbowym meczu Arsenalu z Tottenhamem w Pucharze Ligi Angielskiej. Jego zespół wygrał aż 4:1, ale polski bramkarz w fatalnym stylu przepuścił strzał  Robbiego Keane’a – piłka wyślizgnęła mu się z rąk i wpadła do siatki. Na szczęście szybko zatarł złe wrażenie. Tydzień później w Lidze Mistrzów obronił karnego w spotkaniu z Partizanem Belgrad. O „Flappyhandskim” wszyscy zapomnieli.


G – jak Grabowski Jerzy. Człowiek, który odkrył jego talent jeszcze w Słubicach. Nie tylko świetny trener, ale też wychowawca, który zaszczepił w młodym Łukaszu takie wartości, jak pokora, pracowitość i rzetelność. „Tłukł mi do głowy, że nie wolno robić niczego po łebkach, ale trzeba dać z siebie wszystko. Żeby nie mieć sobie potem niczego do zarzucenia” – tak wspominał Fabiański swojego pierwszego szkoleniowca w jednym z wywiadów.


H – jak Helweci. Przeciwko nim rozegrał swój chyba najlepszy mecz w reprezentacji. Właśnie w starciu ze Szwajcarią w 1/8 finału Euro 2016 popisał się fenomenalną paradą po główce Erena Derdiyoka, w niesamowitym stylu obronił strzały Blerima Džemailego, Xherdana Shaqiriego i Granita Xhaki, a to, co zrobił po uderzeniu z rzutu wolnego Ricardo Rodrigueza, zyskało potem miano „najbardziej niewiarygodnej interwencji mistrzostw”. Może trochę na wyrost, ale parada Fabiańskiego do dziś robi wrażenie.

Ł. Fabiański obronił uderzenie R. Rodrigueza

I – jak idol. Czyli Gianluca Pagliuca. „Fabian” zachwycił się nim, gdy miał dziewięć lat i oglądał w telewizji amerykański mundial. Włosi zdobyli wówczas tytuł wicemistrzów świata, a ich bramkarz grał jak w transie, broniąc m.in. w finale strzał z rzutu karnego Márcio Santosa. Był skoczny, szybki i zwinny jak kot. „Podobało mi się jak broni. A potem zbieraliśmy się z kolegami na podwórku i graliśmy. Ja w bramce zawsze mówiłem, że jestem Pagliuca” – wspominał w wywiadzie dla legia.com.


J – jak jedenastki. To może nie była jego specjalność, ale parę razy udowodnił, że ma dryg do obrony rzutów karnych. Wyżej wspominaliśmy o interwencji w meczu z Partizanem, ale prawdziwy popis Fabiański dał w kwietniu 2014 roku. Arsenal grał wtedy na Wembley w półfinale Pucharu Anglii z obrońcą trofeum Wigan Athletic. Po regulaminowym czasie i dogrywce wynik brzmiał 1:1 i sędzia zarządził konkurs jedenastek. W nim polski bramkarz dwa razy był górą w pojedynkach z zawodnikami rywali. Kanonierzy awansowali do finału, w którym pokonali potem Hull City 3:2.


K – jak kibice. Dla nich zawsze miał czas. Podczas zgrupowań zwykle jako pierwszy rusza do fanów, by uściskać im ręce, rozdać autografy i zrobić pamiątkowe zdjęcie. Zdarza się nawet, że wchodzi na trybuny, by podziękować im za doping po meczu. Tak było po spotkaniu na Euro 2016 ze Szwajcarią, co uwieczniła jedna z Czytelniczek Biblioteki PZPN.

Łukasz Fabiański po meczu ze Szwajcarią

L – jak Legia. Jedyny klub, w którego barwach zagrał w ekstraklasie. Choć najpierw wiele wskazywało, że zadebiutuje w niej jako piłkarz Lecha. Zawodnikiem Kolejorza został, gdy miał 19 lat, ale tam nie poznano się na jego talencie. Wybiegł na murawę tylko raz – w pucharowym starciu z Arką Gdynia. Co ciekawe, przeciwko Śledziom – niespełna rok później – już jako golkiper drużyny z Warszawy rozegrał swój pierwszy ligowy mecz. Spisał się przyzwoicie, gola nie puścił. Miejsca w bramce nie oddał już do końca sezonu i wiosną 2006 roku świętował swój pierwszy – i jak się potem okazało – ostatni w karierze tytuł mistrza Polski. Rok później za prawie cztery i pół miliona euro przeszedł do Arsenalu.


Ł – jak łabędź. W drużynie Kanonierów spędził siedem lat, ale był tam trochę jak „brzydkie kaczątko”. Zwykle pełnił rolę rezerwowego, rywalizując o miejsce w składzie najpierw z Hiszpanem Manuelem Almunią, a potem z Wojciechem Szczęsnym. Odżył dopiero, gdy zdecydował się przyjąć ofertę od The Swans, czyli Łabędzi z walijskiego miasta Swansea. Dostał tam bluzę z numerem jeden i bronił już regularnie. Pod koniec sezonu 2014/15 magazyn „Four Four Two” wybrał go bramkarzem sezonu w Premier League. Trzy lata później znowu zmienił klubowe barwy.


M – jak młot. Wrócił do Londynu, ale już nie na Emirates Stadium, a na Stadion Olimpijski, gdzie swoje mecze rozgrywał West Ham United. Choć na karku miał już 33 lata, wciąż imponował formą i szybko stał się ulubieńcem kibiców popularnych Młotów. Lądowanie miał jednak twarde: w debiucie w nowych barwach puścił aż cztery bramki, które strzelili mu piłkarze Liverpoolu. Na szczęście potem było już tylko lepiej. Sezon 2020/21 zakończył z drużyną na 6. miejscu, co dało ekipie ze stolicy prawo występów w Lidze Europy. Tych rozgrywek West Ham nie zawojował. O wiele lepiej Młoty spisały się w Lidze Konferencji Europy 2022/23, w finale której okazali się lepsi od Fiorentiny (2:1). Jednak „Fabian” oglądał ten mecz z ławki rezerwowych.

Łukasz FabiańskiŁukasz Fabiański
FOT. CYFRASPORT

Gdyby nie został piłkarzem, pewnie na co dzień oglądalibyśmy go w takich akcjach. W 2018 roku Łukasz Fabiański spełnił swoje marzenie i jako zawodnik teamu Marcina Gortata wziął udział w pokazowym meczu z reprezentacją Wojska Polskiego.

N – jak NBA. Jego wielka niespełniona miłość. Miał warunki, żeby grać w kosza (190 cm wzrostu), ale tak mu się życie ułożyło, że mistrzów basketu może podziwiać tylko z trybun albo w telewizji. W dzieciństwie jego idolem był Michael Jordan, wtedy też zaczął gromadzić koszulki klubów NBA, których dziś ma całą kolekcję. W wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” przyznał, że czasem zdarza mu się zarwać kilka nocy z rzędu, aby obejrzeć mecze najlepszej koszykarskiej ligi świata.


O – jak otejpowanie. Od kiedy pamięta, był przesądny. Na początku kariery, aby zapewnić sobie przychylność niebios, przed rozpoczęciem każdej połowy meczu całował słupki bramki, której bronił. Tak było do czasu, gdy spotkał trenera Dowhania. „Regularnie mnie opieprzał, że to słabe jest, i wygląda, jakbym błagał bramkę, żeby zrobiła za mnie robotę. Od tamtej pory bramki nie dotykam” – wspominał po latach. Wkrótce znalazł inny rytuał: ręce i kostki owija sobie specjalnym elastycznym bandażem, który przynosi mu szczęście. Zawsze robi to sam i zawsze otejpowanie jest w kolorze niebieskim. „Poza tym wchodzę na boisko prawą nogą, zrywam trawkę i robię znak krzyża, ale to nie jest demonstracja religijna, tylko prośba o zdrowie” – dodaje.


P – jak płacz po Portugalii. Ten zwykle pogodny i uśmiechnięty facet, udzielając wywiadu po ćwierćfinałowym meczu Euro 2016 popłakał się jak bóbr. „Mam do siebie ogromny żal, że nie pomogłem drużynie” – mówił. Był rozczarowany, że nie udało mu się obronić ani jednego strzału rywali w serii rzutów karnych. Winił siebie też za utratę gola, którego Renato Sanches zdobył uderzeniem spoza szesnastki. Emocje puściły, choć niektórzy twierdzą, że wziął na siebie winę, aby zdjąć presję z Kuby Błaszczykowskiego. To w końcu on w decydującej chwili nie wykorzystał jedenastki.

Łukasz FabiańskiŁukasz Fabiański
FOT. CYFRASPORT

Artur Boruc pociesza Łukasza Fabiańskiego po przegranym w serii rzutów karnych meczu z Portugalią na Euro 2016.

Q – jak Quiet Man. Czyli, tłumacząc na polski: niespotykanie spokojny człowiek. Tak o nim mówiono, gdy grał w Arsenalu. W Anglii, podobnie jak na kontynencie, utarło się przekonanie, że dwóch największych wariatów w drużynie to bramkarz i lewoskrzydłowy. On nie pasował do tego obrazka. „Kiedyś trenerzy uważali, że jestem za spokojny na tę pozycję, a teraz wiem, że to mój największy atut. Kiedyś krzyczałem ostentacyjnie, żeby pokazać, że jestem. Ale kolegom to nie pomagało. Dzisiaj krzyczę tylko wtedy, kiedy to może pomóc. Nie krzyczę, kiedy ktoś popełnił błąd, bo sam o tym wie. Raczej poklepię go po ramieniu, żeby się nie martwił. Krzyczę, kiedy trzeba mu powiedzieć, że gdzieś w jego martwym polu jest zagrożenie. Żeby wiedział, że powinien się przesunąć” – tłumaczył w wywiadzie dla „Elle Man”.


R – jak rezerwowy rekordzista. W sumie jako reprezentant Polski wziął udział w aż pięciu imprezach rangi mistrzowskiej. Pojechał na mistrzostwa świata w 2006 i 2018 roku oraz na Euro w latach 2008, 2016 i 2020. Dwa pierwsze turnieje przesiedział jednak na ławce. Szansę dostał dopiero podczas mistrzostw Europy we Francji, gdy zastąpił między słupkami kontuzjowanego Wojciecha Szczęsnego. Na mundialu w Rosji rozegrał tylko jeden mecz, z Japonią (1:0), kiedy już było wiadomo, że nie wyjdziemy z grupy. Podczas ostatniego Euro znów nie powąchał murawy. „Często żartowano ze mnie, że jestem najlepszym rezerwowym bramkarzem na świecie” – tak, z przymrużeniem oka, mówił o swojej roli w narodowej kadrze.


S – jak Słubice. Urodził się wprawdzie w Kostrzynie nad Odrą, ale to właśnie w nadgranicznym mieście spędził dzieciństwo. Na piłkarskie treningi zapisał się dość późno, dopiero gdy miał 14 lat. Wcześniej z powodzeniem grał w ping-ponga (był nawet mistrzem powiatu) i próbował sił jako koszykarz. Gdy jednak pod skrzydła trenera Grabowskiego, pracującego z juniorami Polonii, przekonał się, że futbol to najpiękniejszy sport na świecie. W rodzinnej miejscowości wciąż o nim pamiętają. W 2018 roku został odznaczony tytułem honorowego obywatela Słubic.

Łukasz FabiańskiŁukasz Fabiański
FOT. CYFRASPORT

„Freeze”, czyli zastygnięcie, paraliż, zmrożenie. Tego przez całą karierę Łukasz Fabiański bał się najbardziej. Czasami wpadał w ten dziwny stan po jakiejś nieudanej interwencji.

T – jak trauma. W życiu bramkarza bywają chwile, o których wolałby zapomnieć. Fabiańskiemu też zdarzało się puszczać „farfocle” albo podawać piłkę kolegom tak, że wszyscy chwytali się za głowę. W takich sytuacjach zupełnie go paraliżowało. Zastygał i o kolejny błąd było wtedy nietrudno. „Najgorszy był mecz z Porto w Lidze Mistrzów w barwach Arsenalu. Wyciąłem taki numer, że masakra. Najpierw wrzutka z pola karnego, praktycznie to sam sobie strzeliłem. W drugiej połowie jeszcze gorzej: jesteśmy w polu karnym, mój obrońca kopnął do mnie piłkę, zatrzymałem ją nogą, ich napastnik rusza, a ja: »freeze!«. Wziąłem w ręce, sędzia gwiżdże rzut wolny pośredni i macha, żebym mu rzucił piłkę. Ja się odwracam do liniowego, a oni strzelają do pustej bramki. Rozkleiłem się wtedy strasznie. Powiedziałem żonie, że chyba czas kończyć z piłką. Teraz nie zaliczam takich wpadek” – wspominał w jednym z wywiadów.


U – jak uśmiech. Jego motto to cytat z greckiego filozofa Epikura: „Największą sztuką życia jest śmiać się zawsze i wszędzie, nie żałować tego, co było, i nie bać się tego, co będzie”. Boiskowe wpadki, które czasem mu się zdarzały, szybko więc puszczał w niepamięć, a jeśli trudno było od razu zapomnieć, po prostu się z nich śmiał. Najchętniej – z kolegami. „Jego uśmiech jest zaraźliwy – zauważył kiedyś Wojciech Szczęsny. „Nawet, gdy nie wiadomo, co go śmieszy, to śmiejesz się razem z nim!”.


W – jak Wojtek. Są jak ogień i woda, a jednak ich życie los połączył jakąś tajemniczą nicią. Szczęsny jest o pięć lat młodszy o Fabiańskiego, ale obaj świętują urodziny tego samego dnia. Najpierw rywalizowali o miejsce między słupkami w Legii, potem w Arsenalu, wreszcie w reprezentacji. Pech jednego zwykle oznaczał szczęście drugiego. Gdy Łukasz łapał kontuzję, jego miejsce w bramce zajmował Wojciech, i na odwrót. Jeden milczący, wycofany, spokojny. Drugi wygadany, ekspansywny, głośny. A jednak trochę się lubią. „Jego nadpobudliwość nigdy mi nie przeszkadzała… Albo może przywykłem? Z drugiej strony… Gdybyśmy się nie znali tyle lat, to nie wiem, czy kiedyś nie puściłyby mi nerwy” – mówi o Szczęsnym Fabiański.

Łukasz FabiańskiŁukasz Fabiański
FOT. CYFRASPORT

„Panowie, kto właściwie stoi w tej bramce?” – to pytanie słyszeli od trenerów setki razy. Wojciech Szczęsny (z prawej) i Łukasz Fabiański rywalizowali o miejsce między słupkami od najmłodszych lat – w drużynach klubowych i reprezentacji – ale nie przeszkodziło im to zostać dobrymi kumplami.

Z – jak zakończenie kariery. Na razie reprezentacyjnej. Oficjalnie ogłosił tę decyzję 8 sierpnia 2021 roku po rozmowie z ówczesnym prezesem PZPN Zbigniewem Bońkiem. A potem tak ją uzasadnił: „Mam już swoje lata, w ostatnim czasie zmagałem się z kilkoma mikrourazami, przez które nie mogłem być zawsze do dyspozycji. Postanowiłem ustąpić miejsca młodszym kolegom. Mamy wielu znakomitych bramkarzy, którzy – podobnie jak ja kiedyś – czekają na swoją szansę w drużynie narodowej. Niech spełniają swoje marzenia!”. Oby to życzenie „Fabiana” jak najszybciej się spełniło. Na razie jednak to on był w centrum uwagi. Przed spotkaniem eliminacji MŚ 2022 z San Marino (5:0) na PGE Narodowym (9 października 2021) Fabiański odebrał z rąk nowego prezesa PZPN Cezarego Kuleszy pamiątkową koszulkę z numerem 57. Konfrontacja z La Serenissima była bowiem jego 57. występem w kadrze. Kończący reprezentacyjną karierę „Fabian” zagrał od początku, a plac gry opuścił – symbolicznie – w 57. minucie. Ponad 56 tysięcy widzów zgromadzonych na trybunach pożegnało wzruszonego bramkarza długą owacją na stojąco. Takich fachowców jak on kibice zawsze umieli docenić.