Marian FontowiczMarian Fontowicz
KronikiKról przedpola
Król przedpola
Autor: Krzysztof Jaśniok
Data dodania: 20.11.2021
FOT. NARODOWE ARCHIWUM CYFROWEFOT. NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE

Nieco pucułowaty, lekko przygarbiony, w charakterystycznym kaszkiecie lub bez. Przez blisko piętnaście przedwojennych lat bronił bramki poznańskiej Warty, stając się jedną z klubowych legend. Osiem razy zagrał też w koszulce z orłem na piersi. Mimo lichego wzrostu (172 cm) nie miał sobie równych w walce o górne piłki. 20 listopada przypadła 33. rocznica śmierci Mariana Fontowicza – niedoszłego olimpijczyka z Berlina.

Niewielu dziś pamięta, że znalazł się on wśród bohaterów pierwszej w historii polskiego radia transmisji z meczu piłkarskiego. Latem 1929 roku Poznań był gospodarzem Powszechnej Wystawy Krajowej, czegoś w rodzaju współczesnego Expo, podczas której prezentowano dorobek naukowy i techniczny odrodzonej Rzeczpospolitej. Na targach pojawili się przedstawiciele wielu zagranicznych firm szukających kooperantów nad Wisłą, między innymi Phillipsa. To właśnie Holendrzy wpadli na pomysł rozegrania meczu pomiędzy ich fabrycznym klubem a drużyną Zielonych. Aby nadać wydarzeniu właściwą rangę i uzyskać odpowiedni efekt promocyjny, namówili szefa miejscowej rozgłośni Kazimierza Okoniewskiego, by przeprowadził ze spotkania relację na żywo.

Dwie godziny gadania do mikrofonu o tym, że jakaś zgraja chłopaków biega za piłką? – taki pomysł wydawał się wówczas bardzo dziwaczny. Okoniewski postanowił jednak zaryzykować. Dostał gwarancję, że fachowcy z Eindhoven przygotują wszystko od strony technicznej (na stadion przy Rolnej trzeba było doprowadzić m.in. linię telefoniczną i zainstalować aparaturę, która zarejestruje efekty dźwiękowe z boiska i trybun), a on miał zadbać tylko o dobrego sprawozdawcę. Został nim obdarzony dobrą dykcją i nośnym głosem 23-letni… student medycyny Ludomir Budziński. Na co dzień piłkarz rezerw Warty.

Marian FontowiczMarian Fontowicz
FOT. NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE

Gdy rywale wrzucali piłkę w pole karne, wiadomo było, czyim padnie ona łupem. Marian Fontowicz w powietrznych starciach nie miał sobie równych.

DWUDZIESTODWULETNI BOHATER

 

I tak 11 sierpnia 1929 roku pierwsza w historii relacja z futbolowego widowiska na ziemiach polskich popłynęła w eter. Budziński oglądał je z nietypowej perspektywy. Stał na drewnianym dachu krytej trybuny przy podeście, na którym umieszczono mikrofon. Po latach tak wspominał to niezwykłe wydarzenie.

Tłumy walą setkami z tramwajów przez pole, taksówki kursują ul. Rolną i wyrzucają coraz więcej spieszących się pasażerów przez bramy boiska, coraz większy ścisk przy wejściach; trybuna zapełniona, przeciwległy wał ziemny tworzy żywą, ruchliwą ścianę ludzi-kibiców. O godz. 16:55 dzwonek telefonu. Kolega Szukalski donosi, że za 5 minut wchodzimy na antenę. Następują dla mnie potwornie męczące chwile oczekiwania. To coś jak ostatnie chwile skazańca, coś więcej niż trema.

OSTATNIE CHWILE SKAZAŃCA
Ludomir Budziński „Początki reportażu sportowego w polskiej radiofonii”; Kwartalnik Historii Prasy Polskiej, Poznań 1988

Trema szybko minęła, zwłaszcza że wydarzenia na boisku sprzyjały pozytywnym emocjom. Jako pierwsi gola zdobyli wprawdzie mistrzowie Holandii, ale potem dwa razy do siatki trafili poznaniacy. Przed przerwą ekipa Phillipsa doprowadziła do remisu, lecz druga połowa należała już do fantastycznie dysponowanych gospodarzy. Warta wygrała 5:2. „Najbardziej bawiło mnie, jak koledzy gracze po każdym golu patrzyli na mnie, jak ja reaguję na bramkę” – wspominał Budziński. Hat trickiem popisał się 22-letni Edmund Rochowicz. Został oczywiście uznany za bohatera meczu. Równie wysoko jednak oceniono postawę jego rówieśnika, który stał w bramce. Fontowicz puścił wprawdzie dwa gole, ale gdyby nie kilka jego fantastycznych interwencji, spotkanie skończyłoby się zupełnie innym wynikiem.

Marian FontowiczMarian Fontowicz
FOT. NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE

Marian Fontowicz (w dolnym rzędzie drugi od prawej) na zdjęciu wykonanym w 1929 roku przed meczem z Węgrami o Puchar Europy Środkowej. Bramkarz poznańskiej Warty wówczas po raz pierwszy w karierze zagrał w koszulce z orłem na piersi.

NAPASTNIK MIĘDZY SŁUPKAMI

 

Fontowicz przyszedł na świat jeszcze pod zaborami, 13 lipca 1907 roku w Poznaniu. Piłkarzem został już w wolnej Polsce. Miał 15 lat, gdy zapisał się na treningi do Warty, a ledwie dwa lata później zadebiutował w pierwszej drużynie – jako napastnik! W tej roli sprawdzał się podobno nieźle, jednak pewnego dnia węgierski trener Gyula Bíró ustawił go między słupkami i tak już zostało. Zanim zorganizowano u nas regularne rozgrywki, zdążył sięgnąć po dwa medale mistrzostw Polski: najpierw srebrny, potem brązowy. Gdy w 1927 roku liga wreszcie ruszyła, kontynuował z Zielonymi wspaniałą serię sukcesów: pierwsze dwa sezony znów zakończył na podium (trzecie i drugie miejsce), a w kolejnym sięgnął po tytuł najlepszej drużyny w kraju. To był wyjątkowy czas w jego futbolowej karierze.

Moja najlepsza forma przypada na lata 1928-1930. W okresie tym, a mianowicie w roku 1929 zdobywamy dla Warty od dawna upragnione mistrzostwo ligi, ja zaś debiutuję w reprezentacyjnej drużynie Polski. Były to zawody Polska – Węgry o Puchar Europy Środkowej, rozegrane w Poznaniu, a zakończone naszą wygraną w stosunku 5:1. Pamiętam, jak przed meczem jakaś zwolenniczka sportu piłkarskiego podarowała mi niedźwiadka ubranego w koszulkę reprezentacyjną z Orłem Białym na piersiach. Był on długo moim talizmanem.

MIŚ TALIZMAN
Marian Fontowicz; wypowiedź pochodzi z księgi pamiątkowej, wydanej z okazji 25-lecia Warty Poznań; czerwiec 1937 r.

Mecz z Węgrami miał charakter nieoficjalny, więc właściwy debiut Fontowicza w reprezentacji przypadł na rok 1930 i towarzyskie spotkanie ze Szwecją. W Sztokholmie miś talizman przyniósł mu szczęście, bo gola nie puścił, biało-czerwoni zwyciężyli 3:0. Gorzej było w kolejnych siedmiu występach, kiedy musiał sięgać po piłkę do siatki w sumie aż… 23 razy, co daje średnią ponad trzech bramek straconych na mecz. Najwięcej strzałów przepuścił w przegranych 2:5 starciach z Niemcami i Austrią.

Marian FontowiczMarian Fontowicz
FOT. NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE

Marian Fontowicz w akcji podczas towarzyskiego meczu z Niemcami, rozegranego we wrześniu 1934 roku w Warszawie. Tego dnia bramkarz reprezentacji Polski musiał aż pięć razy sięgnąć po piłkę do siatki.

Ostatnie z tych spotkań odbyło się w maju 1935 roku i zakończyło jego reprezentacyjną karierę. Paradoksalnie, bo kilka miesięcy później znów stanął z Wartą na ligowym podium i wciąż był uznawany za jednego z najlepszych golkiperów w Polsce. Jego styl gry odbiegał o tego, co prezentowali konkurenci. Nie trzymał się jak inni kurczowo linii bramkowej, tylko odważnie walczył o piłkę na przedpolu, przecinając akcje i łapiąc piłkę po dośrodkowaniach. Ponieważ zaczynał karierę jako napastnik, świetnie grał nogami. Potrafił uruchomić kolegów z napadu dalekim podaniem z własnego pola karnego.

W 1936 roku znalazł się w szerokiej kadrze na igrzyska olimpijskie, ale do Berlina nie pojechał. Kapitan związkowy uznał ostatecznie, że w wyżej formie są Spirydion Albański i Edward Madejski. Życiowy sukces był o krok, bo biało-czerwoni zajęli w turnieju czwarte miejsce, przegrywając mecz o brąz z reprezentacją Norwegii 2:3.

Marian FontowiczMarian Fontowicz
FOT. NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE

W 1936 roku Marian Fontowicz (pierwszy z prawej) za swe osiągnięcia sportowe został odznaczony Krzyżem Zasługi. Medal odebrał w dniu Święta Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego, podczas specjalnej uroczystości zorganizowanej na stadionie poznańskiej Warty.

UCIECZKA Z OFLAGU

 

Dwa lata później, po tym jak znów zdobył tytuł wicemistrza Polski, Fontowicz zawiesił piłkarskie buty na kołku. Licznik jego występów w barwach Warty zatrzymał się na 578 spotkaniach, w tym 221 ligowych. Znalazł sobie nową pracę i cieszył się spokojnym życiem u boku swojej żony Łucji, z którą mieszkał w kamienicy przy Zwierzynieckiej. Sielanka trwała rok, bo wybuchła wojna.

Fontowicz – jak wielu jego kolegów z boiska – bronił ojczyzny w kampanii wrześniowej. Potem słuch o nim zaginął. Bliscy przez kilka miesięcy czekali na jakąkolwiek wieść, odchodzili od zmysłów. Być może nigdy już by go nie zobaczyli, gdyby nie Fryderyk Scherfke – reprezentant Polski niemieckiego pochodzenia, znakomity napastnik Warty. Żona Fontowicza spotkała go na jednej z ulic Poznania. Był w mundurze Wehrmachtu i w pierwszej chwili chciała go ominąć szerokim łukiem. On zauważył ją jednak, podbiegł i przywitał, pytając: – Co u ciebie słychać, Lusiu?

Nie będąc pewna, jakie ma intencje, odpowiedziała, że jakoś się żyje. Rozmowa trwała dalej, a ona zaczęła nabierać zaufania. Wreszcie powiedziała mu o Marianie. I o tym, że próbowała poruszyć niebo i ziemię, żeby dowiedzieć się, co się z nim stało. Pragnęła jakiejkolwiek wiadomości: tej dobrej albo tej złej. Scherfke ukłonił się, pożegnał i więcej się nie zobaczyli. Kilka miesięcy później na stacji w Poznaniu zatrzymał się pociąg, wiozący polskich jeńców w głąb Rzeszy. Na peronie czekał już ten sam człowiek w niemieckim mundurze, którego Łucja spotkała na poznańskiej ulicy. Po kolei zajrzał do każdego wagonu, wreszcie go znalazł.

– No, jesteś Marian. Stacja Posen. Nie chcesz iść do domu?

Fontowicz wysiadł. Scherfke odprowadził go do pierwszej po drodze bramy, dał mu ubranie na zmianę i tam się rozstali. Bez słowa. To było ich ostatnie spotkanie.

Drużyna Warty Poznań na zdjęciu wykonanym trzy lata przed wybuchem wojny. Fryderyk Scherfke (drugi od lewej w dolnym rzędzie) i Marian Fontowicz (stoi trzeci od lewej) podczas okupacji widzieli się tylko raz, ale bramkarz Zielonych być może zawdzięczał temu spotkaniu życie.Drużyna Warty Poznań na zdjęciu wykonanym trzy lata przed wybuchem wojny. Fryderyk Scherfke (drugi od lewej w dolnym rzędzie) i Marian Fontowicz (stoi trzeci od lewej) podczas okupacji widzieli się tylko raz, ale bramkarz Zielonych być może zawdzięczał temu spotkaniu życie.
FOT. NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE

Drużyna Warty Poznań na zdjęciu wykonanym trzy lata przed wybuchem wojny. Fryderyk Scherfke (drugi od lewej w dolnym rzędzie) i Marian Fontowicz (stoi trzeci od lewej) podczas okupacji widzieli się tylko raz, ale bramkarz Zielonych być może zawdzięczał temu spotkaniu życie.

Przez resztę okupacji się ukrywał i szczęśliwie doczekał wyzwolenia. Po wojnie wrócił do Warty – już w roli trenera. Szkolił młodzież też w podpoznańskich klubach i – mówiąc z przymrużeniem oka – to jemu polska lekkoatletyka zawdzięcza największe sukcesy w rzucie młotem. Jego wychowankiem był bowiem m.in. Czesław Cybulski, odkrywca talentów Anity Włodarczyk, Pawła Fajdka i Szymona Ziółkowskiego. Dwie legendy wielkopolskiego sportu spotkały się na początku lat 50. w Mosinie.

W miejscowym klubie trenował mnie reprezentacyjny bramkarz Marian Fontowicz. Byłem sprawniejszy od rówieśników i któregoś dnia na treningu Fontowicz powiedział, żebym poszedł do lekkiej atletyki, bo w piłce się zmarnuję. To był pierwszy krok w kierunku królowej sportu.

ZA GIBKI NA FUTBOL
Czesław Cybulski w wywiadzie dla „Głosu Wielkopolskiego”; 1 listopada 2015 r.

Poznań był jego domem do końca życia. Tam zmarł w wieku 81 lat i tam – na cmentarzu junikowskim – został pochowany. Co roku w listopadzie kibice Warty na jego grobie składają wieńce i kwiaty, zapalają znicze. Zawsze w zielonym kolorze.