Z wykształcenia ekonomista, ukończył handel zagraniczny w Wyższej Szkole Handlu i Prawa im. Ryszarda Łazarskiego. W zawodzie jednak nigdy nie pracował, bo już podczas studiów rozpoczął przygodę z dziennikarstwem. Zaczynał w redakcji sportowej Polskiego Radia. Doświadczenie, oprócz Radiowej Jedynki, zdobył w telewizjach nSport i Polsat Sport. W Bibliotece zajmuje się opracowywaniem stron meczowych, edycją materiałów wideo i pisaniem tekstów. Pilnuje również elementów graficznych na stronie, np. koszulek, logotypów.
Tego pana kibice w Polsce będą kojarzyć z występów w trzech rodzimych klubach – Amice Wronki, Wiśle Kraków i Lechu Poznań. Ale nie tylko. Był on również jednym z przedstawicieli polskiego futbolu we Francji, gdzie z powodzeniem występował przez 4 lata w drużynie z Ligue 1 – AJ Auxerre (wraz z Ireneuszem Jeleniem). Z reprezentacją Polski zagrał na trzech mistrzowskich imprezach, był nawet jej wicekapitanem. Dziś pora przedstawić sylwetkę Dariusza Dudki – jednego z członków Klubu Wybitnego Reprezentanta.
Talent to był jakich mało. To jeden z najwybitniejszych piłkarzy w historii poznańskiego Lecha. Był uwielbiany przez fanów Kolejorza. W miłości do Mirosława Okońskiego nie przeszkodziła im nawet przeprowadzka do warszawskiej Legii, w której odbywał służbę wojskową. Choć niektórzy mieli mu za złe gole strzelane Lechowi w barwach CWKS-u. Największe triumfy święcił w Poznaniu, ale i w stolicy zapisał się złotymi zgłoskami. Błyszczał też w niemieckim HSV Hamburg. Jedyne, czego mógł żałować, to braku sukcesów z reprezentacją Polski.
Każdy kibic ŁKS-u Łódź wie kim był Marek Chojnacki. A przynajmniej, powinien. Starszym fanom tego piłkarza przedstawiać nie trzeba, młodszym warto przybliżyć jego sylwetkę. Pan Marek to legenda klubu z Alei Unii Lubelskiej, przez lata był rekordzistą pod względem liczby meczów rozegranych w ekstraklasie. Uzbierał ich aż 451 (pierwotnie 452, ale jedno ze spotkań z sezonu 1992/93 zostało anulowane – z Olimpią Poznań w ostatniej kolejce) – i co ważne – wszystkie zaliczył w barwach ŁKS-u. W piłkarskim życiorysie Chojnackiego pozostała jednak pewna wyrwa – to reprezentacja Polski, w której rozegrał zaledwie 4 spotkania.
Znakomity piłkarz i wspaniały człowiek. Imponujący ciepłem, pogodą ducha oraz skromnością. Legendarny napastnik reprezentacji Polski i Legii Warszawa. W drużynie narodowej (w latach 1954-1969) Lucjan Brychczy rozegrał 58 spotkań i strzelił 18 goli. Jak podaje oficjalna strona Legii w barwach stołecznego klubu w ciągu 18 lat kariery (1954-1972) wystąpił w 452 meczach, w których zdobył 226 bramek. Czterokrotnie sięgnął z Wojskowymi po mistrzostwo Polski i tyle samo po krajowy puchar, 3 razy był królem strzelców Ekstraklasy. Z dorobkiem 182 bramek jest drugim najskuteczniejszym strzelcem w historii rozgrywek ligowych (lepszy jest tylko Ernest Pohl). Po zawieszeniu butów na kołku rozpoczął pracę jako szkoleniowiec. W Legii był zarówno pierwszym trenerem, jak i asystentem. Niestety musimy pisać o Nim już w czasie przeszłym. Lucjan Brychczy zmarł w nocy z 1 na 2 grudnia 2024 roku. Miał 90 lat. Przypomnijmy jego niezwykłą karierę.
Mimo upływu lat kibice nie mieli problemów z rozpoznaniem „Kiciego” (pseudonim nadany przez węgierskiego trenera Jánosa Steinera; „kicsi” po węgiersku znaczy „mały”). Przede wszystkim fani warszawskiej Legii, z którą pan Lucjan związany był od 1954 roku. Jednak wspominając Brychczego, należy pamiętać nie tylko o wierności jednemu klubowi, ale również o trwającej 15 lat (od 1954 do 1969 roku) karierze reprezentacyjnej.
„Czy to jeszcze dzisiaj do państwa nie dotarło? Najlepszy bramkarz to jest Bogusław Wyparło” – śpiewał przed laty Kazik Staszewski. Sam zainteresowany nie ma wątpliwości, że tak wcale nie było. „Te słowa są przesadzone. Wiadomo, że nigdy nie byłem najlepszym bramkarzem. Ani Polski, ani tym bardziej świata” – mówił w rozmowie z „Przeglądem Sportowym” w 2018 roku. Nie zmienia to jednak faktu, że w latach 90. należał do czołówki ligowych bramkarzy w kraju. Jest żywą legendą Stali Mielec i ŁKS-u Łódź. To z występów w tych klubach jest kojarzony przede wszystkim. W 2000 roku zaliczył epizod w Legii Warszawa, bo za taki uznać należy zaledwie 3 rozegrane spotkania w jej barwach. Tyle samo meczów „Bodzio W.” uzbierał w reprezentacji Polski.
Wielu ekspertów powtarza, że bramkarz musi mieć pewność, iż jest numerem jeden. Żonglerka na tej pozycji nie jest wskazana. Jak wobec tego mógł czuć się Zbigniew Robakiewicz, gdy przez 6 lat walczył z Maciejem Szczęsnym o miejsce w składzie Legii Warszawa? Nie dość, że obaj za sobą – delikatnie mówiąc – nie przepadali, to jeszcze grali do... pierwszego popełnionego błędu. Nie służyło to żadnemu z nich. Być może właśnie dlatego ani jeden, ani drugi nie zrobił reprezentacyjnej kariery. Umiejętności im na pewno nie brakowało.
Gdy popatrzymy na zdjęcia, to nie będziemy mieli problemu z rozpoznaniem po latach byłego reprezentanta Polski. Jacek Ziober nadążał za modą z lat 90., kiedy to na czasie była fryzura „na czeskiego piłkarza”, czyli – jak śpiewał Kazik Staszewski – „Krótko z przodu, długo z tyłu i wąsy na przedzie”. Wychowanka ŁKS-u Łódź pamiętamy jednak nie tylko ze względu na charakterystyczną plerezę, ale również na umiejętności piłkarskie. Ziobera miło wspominają nie tylko przy Alei Unii, ale także we francuskim Montpellier i w hiszpańskiej Pampelunie. Swoje piętno odcisnął też na reprezentacji Polski. Jedyne, czego zabrakło, to występu na turnieju rangi mistrzowskiej.
Był jednym z najwybitniejszych zawodników w historii szczecińskiej Pogoni. Doceniano go nie tylko w grodzie Gryfa, ale i w całej piłkarskiej Polsce. Świadczy o tym powiedzenie, które w latach 70. i 80. przyjęło się na ligowych stadionach: „Pogoń gra, jeśli Kensy gra”. Gdy miał piłkę przy nodze, nie bał się żadnego rywala, bo – jak twierdził – przyzwyczaił się, że zawsze miał „plastra” w postaci obrońcy lub defensywnego pomocnika. Udanych występów w lidze Adam Kensy nie przełożył jednak na regularną grę w reprezentacji Polski.
Mieliśmy wielu wybitnych piłkarzy. Takie nazwiska jak: Kazimierz Deyna, Gerard Cieślik, Lucjan Brychczy, Włodzimierz Lubański, Grzegorz Lato czy Zbigniew Boniek znają – a na pewno znać powinni – kibice z kraju nad Wisłą. Zawodnik, o którym chcielibyśmy opowiedzieć, dziś wydaje się być już nieco zapomniany. A szkoda, bo jego przypadek mógłby być przestrogą dla wielu – pławiących się w luksusach – wschodzących futbolowych gwiazd. Gdyby żył, to 13 listopada skończyłby 69 lat. Oto historia drogi na szczyt i smutnego końca Stanisława Terleckiego – jednego z najbardziej utalentowanych polskich piłkarzy.
Legenda zabrzańskiego Górnika, 57-krotny reprezentant kraju, jedyny strzelec gola dla polskiego klubu w finale europejskiego pucharu (Puchar Zdobywców Pucharów), do którego „Trójkolorowi” awansowali po słynnym rzucie monetą w starciu z Romą, człowiek chwalony przez samego króla futbolu – Brazylijczyka Pelégo. I choć z kadrą nigdy nie wystąpił na imprezie rangi mistrzowskiej, to na zawsze zapisał się w historii biało-czerwonych. Przed państwem Stanisław Oślizło.
Znany aktor Stefan Friedmann w komedii zatytułowanej „Poranek kojota” wcielił się w rolę reżysera kina akcji. O Mirosławie Szymkowiaku i jego grze w krakowskiej Wiśle mówiono po latach – reżyser największych triumfów. I coś w tym jest, gdyż „Szymek” trafił do Białej Gwiazdy w najlepszym dla niej okresie, w którym seryjnie zdobywała mistrzostwo kraju, a on świetnie odnajdywał się w roli kreatora gry. W reprezentacji miał momenty lepsze i gorsze. Do tych pierwszych z pewnością należy awans na MŚ w Niemczech.
W Legii mówili o nim – król lewej strony boiska. „Rataj” po dołączeniu do Wojskowych z Warty Poznań na początku lat 90. stał się niekwestionowanym liderem defensywy klubu ze stolicy. Dla wielu młodych kibiców był również idolem. Silny, atletycznie zbudowany, z zawadiacką fryzurą. Był trudnym zawodnikiem do ogrania. Przeciwnik mógł go minąć, piłka również, ale gracz rywali z piłką przy nodze – już nie. A i gola potrafił strzelić takiego, że fani nagradzali go owacją na stojąco. Dobre występy w Legii zaowocowały powołaniem do reprezentacji Polski, a następnie transferem do Rapidu Wiedeń.
Był piłkarzem solidnym i nieustępliwym – te dwa przymiotniki idealnie opisują Piotra Czachowskiego. Choć na świat przyszedł w stolicy, to na grę w Legii Warszawa, której kibicował od dziecka, musiał trochę poczekać. Do ekipy Wojskowych przybył okrężną drogą – przez Stal Mielec (spędził w niej 5 lat) w 1991 roku. Ale to właśnie dzięki grze w Stalówce „Czacho” wypromował się do reprezentacji Polski. Trafił w niej jednak na kiepskie czasy, bowiem przez cały okres jego występów w koszulce z orzełkiem kadra nie zakwalifikowała się do żadnej mistrzowskiej imprezy.
Urodzony w Olsztynie były ofensywny pomocnik to istny obieżyświat. Turcja, Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Australia i Chiny – w tych krajach występował przez wiele lat. Być może to, że wybrał egzotyczne kierunki spowodowało, że drzwi do reprezentacji zamknęły się dla niego bardzo wcześnie. W biało-czerwonych barwach zagrał w 41 spotkaniach i strzelił 3 gole. W cyklu „Z biegiem lat, z biegiem dni” przybliżymy sylwetkę Adriana Mierzejewskiego.
Na stadionie przy Łazienkowskiej 3 w Warszawie cieszy się dużym szacunkiem. W lipcu 2023 roku został najbardziej utytułowanym piłkarzem w historii Legii. Sięgnął z tym klubem po 13. trofeum – Superpuchar Polski. Przez lata był etatowym kadrowiczem. Grał na mistrzostwach świata i Europy. W reprezentacji występował na kilku pozycjach w defensywie – na stoperze, prawej i lewej obronie. Biało-czerwony rozdział wydawał się już w jego przypadku zamknięty, ale w 2022 roku ówczesny selekcjoner, Czesław Michniewicz zabrał go niespodziewanie na mundial w Katarze. Aż trudno uwierzyć, że Artur Jędrzejczyk kończy właśnie 37 lat.
Dobra kucharka wie, że sagan to rodzaj dużego gara, w którym gotuje się wodę lub większe ilości jedzenia. Dla fanów kolarstwa Sagan to z kolei słowacki kolarz szosowy. Peter trzykrotnie był mistrzem świata w wyścigu ze startu wspólnego. Polska piłka też miała swojego „Sagana”. To oczywiście Marek Saganowski – wychowanek ŁKS-u Łódź, którego kariera w pewnym momencie zawisła na włosku po poważnym wypadku motocyklowym. Na szczęście wrócił na boisko i przez wiele lat cieszył swoją grą kibiców w kraju i za granicą.
„Czy ktoś mnie jeszcze pamięta?” – pytał czytelników „Przeglądu Sportowego” były obrońca reprezentacji Polski i ŁKS-u Łódź w styczniu 2019 roku. Starzy „ełkaesiacy” na pewno tak, a i młodsi z pewnością słyszeli o Mirosławie Bulzackim. To w końcu jedna z ikon tego klubu (był mu wierny przez 14 lat). Ale to także jeden z bohaterów słynnego meczu z Anglią na Wembley w 1973 roku. Dlatego też warto przybliżyć sylwetkę popularnego „Funia”.
Najbardziej znany szef wszystkich szefów ze Szczecina to oczywiście... Krzysztof Jarzyna. To jednak postać fikcyjna z filmu „Poranek kojota” (w tej roli Edward Linde-Lubaszenko). Postacią prawdziwą jest z kolei inny obywatel tego portowego miasta – Dariusz Adamczuk. Wychowanek Pogoni, którego znamy nie tylko z gry dla Portowców, ale też z występów na włoskich (Udinese) i szkockich boiskach (Dundee FC i Glasgow Rangers), nie zrobił oszałamiającej kariery reprezentacyjnej. Jego bilans w kadrze to zaledwie 11 spotkań.
Historyczny debiut Polaków w finałach piłkarskich mistrzostw świata nastąpił rok przed wybuchem II wojny światowej, ale biało-czerwoni walczyli o awans już cztery lata wcześniej.
Przez długie lata był ostoją defensywy warszawskiej Legii i reprezentacji Polski. Gdy w 2005 roku kończył bogatą w sukcesy karierę, niejednemu sympatykowi klubu z Łazienkowskiej 3 łezka zakręciła się w oku. Fanom trudno było sobie wyobrazić, jak będzie wyglądała formacja obronna bez jej lidera. Jacek Zieliński nigdy nie wyjechał z Polski, mimo kilku zagranicznych ofert. Wolał pozostać w Warszawie, dzięki czemu zapracował na dozgonny szacunek u kibiców. Zapisał się również na kartach historii drużyny narodowej, w barwach której rozegrał 60 spotkań (jest członkiem Klubu Wybitnego Reprezentanta), a największym osiągnięciem był awans i gra na mistrzostwach świata 2002.
Przeciętny kibic, spotykając na ulicy pana ze zdjęcia po prawej, raczej nie domyśli się, że ów jegomość biegał kiedyś po ligowych boiskach. Tylko najstarsi bez problemu rozpoznają w nim Janusza Sybisa – legendę Śląska Wrocław. Piłkarza, o którym fani WKS-u śpiewali: „Już za chwilę, za chwileczkę, Jasiu strzeli pod poprzeczkę”. Ten filigranowy napastnik, choć nie imponował wzrostem (164 cm) i sprawiał wrażenie niepozornego, potrafił na boisku czarować umiejętnościami. Zaistniał też w reprezentacji, ale z pewnością nie na tyle, na ile sam liczył. Koło nosa przeszły mu bowiem największe sukcesy biało-czerwonych w latach 70.
Mówiono o nim „Pelé z Olsztyna” bądź „Pelé z Klewek”, choć o podobieństwie do słynnego Brazylijczyka nie było mowy. „Z tym Pelé to taka historia, że raz zagrałem piętą, ktoś powiedział, że jak on, i tak zostało na zawsze. I jeszcze czarny, więc tym bardziej ludziom pasowało!” – wspominał w wywiadzie dla weszlo.com. Oto historia Sylwestra Czereszewskiego, do którego przylgnął też inny pseudonim – „Bohater z Burgas”.
Któż z nas nie zna powiedzenia: „Nie taki diabeł straszny, jak go malują”? Jeżeli któryś z bramkarzy przeciwnika pomyślałby tak przed laty o Andrzeju Szarmachu, mógłby się bardzo mocno zdziwić. „Diabeł” był bowiem jednym z najskuteczniejszych i najbardziej nieprzewidywalnych napastników w historii polskiej piłki nożnej. Imponował formą nie tylko w lidze, ale także w najważniejszych turniejach międzynarodowych, w których święcił triumfy z reprezentacją Polski. Choć na świat przyszedł w Gdańsku, kibice pamiętają go głównie z występów w dwóch klubach z południa Polski – Górniku Zabrze i Stali Mielec, a także we francuskim AJ Auxerre.
To jedna z najsmutniejszych historii w polskim futbolu. To opowieść o młodym piłkarzu, którego dynamicznie rozwijającą się karierę zastopowała śmiertelna choroba. 27 września Krzysztof Nowak obchodziłby 49. urodziny. Niestety, życie 10-krotnego reprezentanta Polski skończyło się o wiele za wcześnie. Tragiczna wiadomość o jego śmierci pojawiła się w mediach 26 maja 2005 roku. Wychowanek warszawskiego Ursusa odszedł w wieku zaledwie 29 lat.
Jako dziecko marzył, aby zostać kolarzem. Jego idolem był Stanisław Królak, który w 1956 roku wygrał Wyścig Pokoju. Henryk Wawrowski startował w dziecięcym wyścigu rowerowym, organizowanym cyklicznie 1 czerwca. Niepowodzenie w tych zawodach zdecydowało o zmianie zainteresowań. Od tej pory numerem jeden stała się piłka nożna. Pokochał ją, gdy w wieku 10 lat rozpoczął treningi w Arkonii Szczecin. Najlepsze lata kariery spędził jednak za miedzą – w Pogoni. To tam trener Edmund Zientara przekwalifikował go z pomocnika na obrońcę. I tak właśnie gwiazdor Portowców trafił do reprezentacji.
Miał 15 lat, gdy trafił do krakowskiego Hutnika. Dziś jest uznawany za legendę klubu z Suchych Stawów. To m.in. dzięki niemu w 1996 roku krakowski zespół zajął 3. miejsce w lidze i zakwalifikował się do Pucharu UEFA. 2 lata później został mistrzem Polski, ale już w barwach... Wisły. Większych sukcesów nie osiągnął natomiast z biało-czerwonymi, którym za jego czasów ani razu nie udało się awansować do wielkiej imprezy. W cyklu „Z biegiem lat, z biegiem dni” prezentujemy sylwetkę 17-krotnego reprezentanta Polski, Krzysztofa Bukalskiego.
Jest takie powiedzenie: „Nie zawracaj kijem Wisły”. Odnosi się ono do sytuacji, w której ktoś próbuje zmienić coś, co już się wydarzyło, a jego działanie nie ma większego sensu. Znany jest jednak taki przypadek, gdy zawrócenie Wisły, ale tej piłkarskiej – z Krakowa, okazało się trafnym posunięciem. Dokonał tego piłkarz o pseudonimie... „Badyl”. Jego gole dały Białej Gwieździe mistrzostwo Polski i możliwość pokazania się w Europie. On sam czterokrotnie wygrywał klasyfikację ligowych strzelców i do tej pory jest najskuteczniejszym graczem w historii klubu z Reymonta. A i sukcesów z reprezentacją Polski można mu pozazdrościć. Krótko mówiąc: Pan Piłkarz – Kazimierz Kmiecik.
Jako młody chłopak marzył, aby w najwyższej klasie rozgrywkowej zadebiutować w barwach poznańskiej Warty, której jest wychowankiem. Tego nie udało mu się dokonać. Pierwsze kroki w ekstraklasie stawiał już jako piłkarz zespołu zza miedzy, czyli Lecha. Jednak Maciej Żurawski większości kibiców kojarzy się przede wszystkim jako napastnik krakowskiej Wisły i Celtiku Glasgow, z którymi zdobywał mistrzowskie tytuły. Popularny „Żuraw” zapisał się także na kartach historii reprezentacji, dla której strzelił 17 goli.
„Deyna Kazimierz, nie rusz Kazika, bo zginiesz!” – te słowa kibicowskiej przyśpiewki da się często usłyszeć na stadionie przy Łazienkowskiej 3 w Warszawie. Dla sympatyków Legii to postać kultowa. Największa legenda klubu, a dla wielu z tych, którzy pamiętają boiskowe popisy popularnego „Kaki”, wręcz idol. Dla młodych piłkarzy pozostaje niedoścignionym wzorem.Wiele goli strzelonych przez „Kakę” (m.in. charakterystycznym dla niego „rogalem”) starsi kibice wspominają do dziś. Z 41 bramek zdobytych w 97 spotkaniach reprezentacji wybraliśmy 10, o których – naszym zdaniem – warto pamiętać.
Mówiono o nim „enfant terrible” polskiego futbolu. Sam zainteresowany niespecjalnie się tym przejmował. Zawsze chodził własnymi ścieżkami, miał swoje zdanie, a także charakter, który kształtował się na podwórku w rodzinnym Ostrowcu Świętokrzyskim. Ale przede wszystkim świetnie grał w piłkę. W Polsce osiągał sukcesy z naszpikowaną gwiazdami Wisłą Kraków. To właśnie z tego klubu wypłynął na szerokie wody. Nie utonął w silniejszych ligach – w Niemczech, Anglii, Włoszech i Hiszpanii. Największym osiągnięciem reprezentacyjnym Kosowskiego był awans i gra na MŚ w Niemczech (2006).
Gdy ktoś spyta przeciętnego kibica w naszym kraju, czy pamięta pewnego elektromontera z Makowa Podhalańskiego, który występował w reprezentacji Polski, będzie zachodził on w głowę, o kim mowa. Gdy jednak zapytamy, kto zatrzymał słynnego Gianfranco Zolę w meczu z Włochami w eliminacjach MŚ 1998, odpowiedź nasuwa się sama – Paweł Skrzypek. I właśnie o byłym piłkarzu m.in. Rakowa Częstochowa, Legii Warszawa, czy Pogoni Szczecin poświęcony będzie kolejny odcinek cyklu „Z biegiem lat, z biegiem dni”.
„Wszystko, co w życiu osiągnąłem, zawdzięczam Legii, ale też wszystko, co mogłem, oddałem klubowi: tytuł, puchary, zdrowie” – powiedział w jednym z wywiadów. I trudno z tym polemizować. To w barwach Wojskowych popularny „Beret” osiągnął największe sukcesy: był mistrzem kraju, wygrywał Puchar Polski, grał w Lidze Mistrzów czy półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów. To dzięki występom w stołecznym zespole trafił do reprezentacji. W Legii zaczął też pracę... za biurkiem – jako dyrektor sportowy. W cyklu „Z biegiem lat, z biegiem dni” przypominamy karierę byłego obrońcy – Marka Jóźwiaka, któremu zdarzyło się wcielić nawet w rolę... bramkarza.
Nikogo nie trzeba przekonywać, jak ważną postacią dla reprezentacji Polski jest Robert Lewandowski. Jedni to zdanie podzielają, drudzy znajdą tysiące powodów dla udowodnienia swojej tezy, że jest wręcz odwrotnie. O „Lewym” można powiedzieć bardzo wiele. To jeden z najlepszych piłkarzy na świecie, na którym na początku kariery nie poznano się w Legii Warszawa. To przykład dla młodych adeptów piłkarstwa, który udowodnił, że dzięki ciężkiej pracy, można wiele osiągnąć. To podpora drużyny narodowej i kapitan przez duże „K”.
Było ich dwóch, niczym filmowych „Kilerów”. Jeden miał na imię Robert, drugi Krzysztof. Poza nazwiskiem nie łączyły ich jednak żadne więzy rodzinne. Podobnie jak i pozycje na boisku. Pierwszy z nich był pomocnikiem (bądź obrońcą), drugi napastnikiem. Jedyne, co ich łączyło to... wąsy i gra w reprezentacji. Większą karierę, mimo wszystko, zrobił Robert Warzycha. Grał w końcu w m.in. w Górniku Zabrze, w angielskim Evertonie i w Stanach Zjednoczonych (Columbus Crew). Krzysztof Warzycha „tylko” w Ruchu Chorzów i w greckim Panathinaikosie. W kadrze zaliczył jednak nieco mniej spotkań od popularnego „Gucia”. Z tą tylko różnicą, że 47 występów „wykręcił” na przestrzeni 6 lat, a Krzysztof swoją „50-kę” w... 13.
Historie takie jak ta słyszeliśmy już wielokrotnie. Jacek Kazimierski nim został bramkarzem zaczynał od gry w... ataku. Przypadek zrządził, że na jednym z treningów Agrykoli Warszawa trener Mirosław Jabłoński ustawił go w bramce... i tak już zostało. Ta decyzja przesądziła o dalszej karierze pana Jacka, który nim postawił na futbol, trenował piłkę ręczną, kolarstwo, judo i lekkoatletykę. Kazimierski był jednym z najlepszych bramkarzy lat 80. w Polsce, choć zdarzały mu się spektakularne wpadki. Jako 18-latek przeniósł się do Legii Warszawa. W barwach Wojskowych występował przez 9 lat. W stolicy wypromował się do reprezentacji kraju.
Kibice często skandowali jego nazwisko. Był ulubieńcem krakowskiej (tej wiślackiej) i białostockiej publiczności, a także tej przychodzącej na mecze reprezentacji Polski. Bo Frankowski był snajperem co się zowie. Potrafił zrobić coś z niczego. Piłka zawsze szukała go w polu karnym, a on skwapliwie z tego korzystał. Nie na darmo wołano na niego: „Franek, łowca bramek”. To w dużej mierze dzięki jego golom Polska pojechała na mistrzostwa świata w 2006 roku. Ale bohatera eliminacji, z niezrozumiałych do dziś powodów, zabrakło w samolocie do Niemiec.
Tego pana nie trzeba przedstawiać starszym kibicom. Szczególnie tym, którzy sympatyzują z zabrzańskim Górnikiem. W latach 80. popularny „Koko” był podporą drugiej linii Trójkolorowych z Zabrza. Stworzył tam niesamowicie silną pomoc wraz z Waldemarem Matysikiem, Markiem Majką, Janem Urbanem, a później z Andrzejem Iwanem. Przez 4 sezony na zabrzan nie było mocnych w Polsce. Ale Komornicki to nie tylko Górnik. „Koko” był znany również z występów w szwajcarskim FC Aarau i reprezentacji kraju. W cyklu „Z biegiem lat, z biegiem dni” prezentujemy sylwetkę nieco już zapomnianego uczestnika mundialu w Meksyku.
„Już za bajtla szalałem za Górnikiem” – mówił w 2015 roku „Przeglądowi Sportowemu” Józef Wandzik. Losy bramkarza urodzonego w Tarnowskich Górach potoczyły się jednak tak, że najpierw trafił do... Ruchu. Dopiero po 4 latach spędzonych przy Cichej w Chorzowie przeniósł się do Zabrza, co wzbudziło wielkie emocje wśród kibiców obu drużyn. Marzenie młodego Wandzika jednak się spełniło. Przez 6 sezonów osiągał z Górnikiem sukcesy w kraju, a to przełożyło się na występy w reprezentacji i późniejszy transfer do Panathinaikosu Ateny.
Najsłynniejszym „Katem” w historii polskiego sportu był Hubert Jerzy Wagner. Słynny szkoleniowiec, który doprowadził polskich siatkarzy do złotego medalu na igrzyskach w Montrealu, znany był z silnej ręki i katorżniczych treningów. Futbol również miał swojego „Kata”. Ten pseudonim przylgnął do Jarosława Baki w czasach pracy trenerskiej w warszawskiej Polonii. Na polecenie ówczesnego właściciela Czarnych Koszul Józefa Wojciechowskiego były bramkarz reprezentacji fundował piłkarzom zesłanym do tzw. „Klubu Kokosa” mordercze treningi. „W żadnym wypadku nie czułem się katem. Nikt nie skończył przez to kariery” – wspominał po latach w wywiadzie dla portalu trojmiasto.pl. Takie zaszufladkowanie pana Jarosława byłoby mocno niesprawiedliwe.
Był najbardziej reprezentacyjnym obiektem lat 30. w stolicy Polski. Obiektem, którego inne warszawskie kluby mogły Legii pozazdrościć. Nie miał może tak burzliwej historii, jak chociażby ten Cracovii, ale i w jego przypadku nie obyło się bez zniszczeń w czasie II wojny światowej i późniejszych renowacji. Przez lata przechodził kolejne metamorfozy, a dziś w niczym nie przypomina już budowli widocznej na starych zdjęciach, a nawet tych z początku XXI wieku. Pora przyjrzeć się bliżej Stadionowi Wojska Polskiego przy ulicy Łazienkowskiej 3 w Warszawie.
Za Mariuszem Jopem ciągnie się opinia pechowca. Kibice Wisły Kraków, choć zapewne nie wszyscy, mieli go za kogoś takiego jeszcze przed wydarzeniami z maja 2010 roku. Wówczas efektowny, ale – niestety dla obrońcy Białej Gwiazdy – samobójczy gol w derbach z Cracovią (1:1) pozbawił wiślaków mistrzostwa Polski na rzecz poznańskiego Lecha. Fani odsądzali Jopa od czci i wiary, ale przecież taka sytuacja mogła się przydarzyć każdemu. Ale jak pech, to wiadomym było, że musiał dopaść właśnie jego. A przecież nie należał nigdy do ułomków. Z Wisłą Henryka Kasperczaka święcił triumfy w lidze, pokazał się w europejskich pucharach i, co najważniejsze dla każdego piłkarza, zyskał zaufanie dwóch selekcjonerów reprezentacji Polski, w której zagrał w 27 meczach.
Tego pana nie trzeba przedstawiać zwłaszcza starszym fanom mieleckiej Stali. To jedna z legend złotej jedenastki tego klubu. Piłkarz, który występował u boku takich zawodników, jak Grzegorz Lato, Henryk Kasperczak czy Jan Domarski. Właśnie ze Stalą osiągnął największe sukcesy w karierze. Spędził w niej 8 lat. Jako zawodnik drużyny z Mielca wystąpił w 6 meczach reprezentacji Polski – w tym w historycznym, wygranym spotkaniu z Anglią (2:0) w Chorzowie w eliminacjach MŚ 1974.
O takich piłkarzach, jak Waldemar Prusik, mówi się: cichy lider. Kimś takim był dla Śląska Wrocław. Choć rozegrał w jego barwach blisko 250 spotkań, to często pozostawał w cieniu Ryszarda Tarasiewicza czy Andrzeja Rudego. Ale jego wkładu w grę wrocławian nie można podważyć. Był inteligentnym zawodnikiem, potrafiącym przewidywać sytuacje boiskowe. I co najważniejsze, od indywidualnych osiągnięć bardziej cenił dobro drużyny. Mógł zagrać na obu flankach, wcielić się w rolę rozgrywającego, defensywnego pomocnika bądź obrońcy, a gdy było trzeba, nawet napastnika. Nic dziwnego, że ktoś taki był też kapitanem reprezentacji Polski.
Rybnik kojarzy się dziś głównie z drużyną żużlową i... „Ryjkiem”, czyli Rybnicką Jesienią Kabaretową. To z tego miasta pochodzi Kabaret Młodych Panów. Ale Rybnik to także piłka nożna. Przy ulicy Gliwickiej 72 mieści się Stadion MOSiR-u, na którym domowe mecze rozgrywa drużyna ROW-u 1964. Obiekt wykorzystują także żużlowcy. Dziś niewiele osób pewnie pamięta, że rybnicka arena była przed laty świadkiem spotkania piłkarskiej reprezentacji Polski.
Śląski gigant był świadkiem wielu niezapomnianych meczów, które na trwałe zapisały się w pamięci polskich kibiców. Młodsi sympatycy futbolu nie mają prawa ich pamiętać, ci starsi z kolei, wspominają je z łezką w oku. Dlatego też chcielibyśmy przedstawić dziesiątkę z tych – naszym zdaniem – najbardziej pomnikowych spotkań, których świadkiem był słynny Kocioł Czarownic w Chorzowie.
22 lipca – to data, która łączy dwa piłkarskie obiekty w Polsce. Dzieli je natomiast rok „narodzin” oraz położenie. Ale również coś ważniejszego. Otóż starszy z nich już... nie istnieje, a drugi, po wielu renowacjach, wciąż świeci blaskiem. Mowa o przeżywającym renesans Stadionie Śląskim w Chorzowie oraz Stadionie Dziesięciolecia, który możemy oglądać tylko na starych fotografiach. Ten tekst nie będzie jednak poświęcony historii wspomnianych aren, ale meczom otwarcia, które na nich rozegrano. A działo to się w latach 50. XX wieku.
Będąc dzieckiem Adam Matysek mógł, wzorem jednego z bohaterów filmu „Chłopaki nie płaczą” (reż. Olaf Lubaszenko), zadać sobie jedno ważne pytanie: „Co chcę w życiu robić?”. Wtedy już wiedział. „Już w trzeciej czy czwartej klasie powtarzałem, że chcę być piłkarzem” – mówił w 2017 roku w rozmowie z Izabelą Koprowiak z „Przeglądu Sportowego”. I choć ojciec pana Adama nie pochwalał z początku wyboru syna (mimo że sam był zawodowym piłkarzem – notabene... bramkarzem), nie miał wyboru. Matysek junior zaczął robić w życiu to, co kochał najbardziej. Czynił to na tyle dobrze, że trafił w końcu do reprezentacji Polski.
Dawno, dawno temu za „Wielką Białą Górą” położona była... bramka reprezentacji Polski. Sforsowanie jej nie należało do najprostszych. 192 centymetry wysokości odstraszało niejednego śmiałka. Bo któż chciałby zmierzyć się z... Jerzym Gorgoniem. Rywale drżeli na jego widok. Poza boiskiem niespotykanie spokojny człowiek, który po wyjściu na murawę przeistaczał się w twardziela. W latach 70. obrona drużyny narodowej oparta była właśnie na potężnym defensorze Górnika Zabrze. Zestawienie go w parze z Władysławem Żmudą było jednym z najlepszych posunięć selekcjonera Kazimierza Górskiego.
Nazwisko Jałocha w polskim futbolu nie jest anonimowe, choć nieco zapomniane. W latach 60. i 70. występował Henryk, który był bramkarzem m. in. w ŁKS-ie Łódź i Stali Rzeszów. W 1974 r. w krakowskiej Wiśle pojawił się Jan Jałocha. Z wymienionym wcześniej golkiperem nie łączyły go jednak żadne koligacje rodzinne. Inaczej było w przypadku Marcina – srebrnego medalisty igrzysk w Barcelonie (1992). Był on bratankiem pana Jana. Młodsi kibice kojarzyć będą bardziej Konrada Jałochę – bramkarza, który grał m.in. w Legii Warszawa, Arce Gdynia czy GKS-ie Tychy. Ale on akurat nie miał nic wspólnego z żadnym z wymienionych. Swą uwagę chcieliśmy skupić na Janie Jałosze, który 18 lipca obchodzi 67. urodziny.
Był uważany za jednego z najlepszych polskich napastników lat 90. W ekstraklasie rozegrał 281 meczów i zdobył 103 bramki. Był królem strzelców rozgrywek, sięgnął też po krajowy puchar. Skutecznością imponował jednak tylko w barwach chorzowskiego Ruchu, którego do dziś pozostaje legendą. Wychowanek bytomskiej Polonii w 1999 roku przeniósł się poza Górny Śląsk i trafił do Legii Warszawa. W stolicy się nie sprawdził, czym sprawił ogromny zawód tamtejszej publiczności (31 spotkań i 9 goli we wszystkich rozgrywkach). Po niecałym roku spędzonym na Łazienkowskiej 3 wrócił do ukochanego Ruchu i znów odzyskał skuteczność. Kariery – podobnie jak w Legii – Śrutwa nie zrobił również w reprezentacji, w której rozegrał zaledwie 5 spotkań towarzyskich.
Gdyby zapytać dziś kibica Broni Radom, kto był najsłynniejszym wychowankiem tego klubu grającym w reprezentacji Polski, odpowiedź byłaby jedna – Kazimierz Przybyś. Ale trzeba pamiętać, że 15 meczów w koszulce z orzełkiem na piersi rozegrał nie jako zawodnik radomskiej drużyny, lecz łódzkiego Widzewa. Dziś to piłkarz nieco zapomniany, pozostający na uboczu, dlatego warto przybliżyć młodszym kibicom jego sylwetkę.
Klasyk zwykł mawiać, że „są na tym świecie rzeczy, o których się nawet fizjologom nie śniło”. Sebastian Mila może i fizjologiem nie był, ani też filozofem, był natomiast solidnym ligowym piłkarzem, który miał niezapomniane momenty w Groclinie Dyskobolii Grodzisk Wlkp. i reprezentacji Polski. Zapewne nie śnił o tym, że zostanie jednym z bohaterów historycznego zwycięstwa nad Niemcami (2:0) w 2014 roku. Podobnie jak i o tym, że kiedyś zostanie asystentem selekcjonera biało-czerwonych, a wcześniej − jeszcze jako czynny zawodnik, że wcieli się na chwilę w rolę... aktora w jednym z popularnych sitcomów.
Rywalizacja na lewej obronie w reprezentacji Polski jak i rodzimych klubach często bywa... No właśnie, jaka? Czy jest to pozycja na tyle mocno obsadzona, że można mówić o jakiejkolwiek rywalizacji? Przez lata w naszym kraju próżno było szukać zawodnika, którego nominalną pozycją byłaby lewa obrona. Wielokrotnie grywali tam prawonożni zawodnicy – i to niekoniecznie defensorzy. W końcu objawił się nam Jakub Wawrzyniak – facet, który na lewej stronie czuł się jak ryba w wodzie. Nie był może wirtuozem, ale ze swoich obowiązków wywiązywał się poprawnie. W przeciwnym razie raczej nie rozegrałby 49 meczów (1 strzelony gol) w drużynie narodowej.
„Pół wieku, człowieku – to dużo i mało” – śpiewał niegdyś Krzysztof Krawczyk, wespół z Ras Lutą – wokalistą muzyki reggae. Właśnie tyle czasu minęło od zajęcia przez reprezentację Polski trzeciego miejsca w mistrzostwach świata 1974, za które biało-czerwoni otrzymali... srebrne medale. Dla Polaków było to duże osiągnięcie, inni mogli czuć niedosyt, bo przecież finał mundialu był o włos. O szczegółach tamtych wydarzeń opowiada wystawa „Pół wieku w blasku srebra”, którą można obejrzeć do końca lipca w Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie.
„Zaproszenie ma, a do Ameryki nie jedzie. Może to i dla Polski dobrze. Bo on na eksport posturę ma za marną” – to zdanie wypowiedziane przez Władysława Kargula (w tej roli Władysław Hańcza) o swym sąsiedzie Kazimierzu Pawlaku (Wacław Kowalski) w komedii „Kochaj albo rzuć” (reż. Sylwester Chęciński) nie za bardzo pasuje do Piotra Nowaka. W końcu do Ameryki wyjechał i pokazał się tam z bardzo dobrej strony – zarówno jako piłkarz, jak i trener. Nic dziwnego, że był swego czasu przymierzany do roli selekcjonera reprezentacji Polski, w której jako zawodnik wystąpił 19-krotnie.
Z reprezentacją Polski kobiet do lat 17 zajął 3. miejsce w mistrzostwach Europy. Jest pierwszym w historii polskiego futbolu kobiecego selekcjonerem, który awansował z reprezentacją do mistrzostw świata. Człowiek z pasją i ogromnym zapałem do pracy trenerskiej. Z wykształcenia doktor – po AWF-ie w Katowicach, który niedawno dostał się na kurs UEFA Pro. W specjalnym wywiadzie przybliżymy sylwetkę selekcjonera kadry kobiet do lat 17, Marcina Kasprowicza.
Syn swojego ojca – ileż razy słyszeliśmy podobne stwierdzenie? Działo się tak najczęściej w sytuacjach, gdy junior nie do końca był w stanie choćby powtórzyć osiągnięcia swojego rodzica. W tym przypadku jest inaczej. Wojciech Szczęsny już przerósł tatę m.in. – w liczbie reprezentacyjnych występów. Bo choć Maciej Szczęsny nie należał przecież do słabych bramkarzy, to w kadrze nie zrobił wielkiej kariery. Ale ma miejsce w historii, gdyż cztery razy zdobył mistrzostwo Polski z czterema różnymi klubami: Legią Warszawa, Widzewem Łódź, Polonią Warszawa i Wisłą Kraków.
Miał 17 lat, gdy zdecydował się rzucić wszystko i wyjechać z Polski. Wychowanek Mieszka Gniezno i mistrz Europy do lat 16 z 1993 roku chciał spróbować sił za granicą. Ruch ten był o tyle zaskakujący, że Radomskiemu brakowało ogrania w ekstraklasie. W Lechu Poznań, do którego trafił w 1994 roku, zagrał zaledwie dwukrotnie. Ale ryzyko się opłaciło. Holandia okazała się jego drugim domem. Wybił się w drugoligowym BV Veendam, a potem przez długie lata grał w SC Heerenveen. To dzięki występom w tym klubie doczekał się powołania do reprezentacji Polski.
Wydawać by się mogło, że jeszcze całkiem niedawno Paweł Kryszałowicz biegał po boiskach polskiej ekstraklasy, strzelał gole w reprezentacji i leciał z kadrą na mistrzostwa świata. Ale czas leci nieubłaganie. Od jego ostatniego meczu w drużynie narodowej minęło prawie 25 lat. Nieco mniej od zakończenia kariery zawodniczej. Aż trudno uwierzyć, że popularny „Kryszał” dobił właśnie do półwiecza. 23 czerwca były napastnik skończył 50 lat. Z tej okazji przygotowaliśmy alfabet poświęcony eks-reprezentantowi kraju.
Lucjana Brychczego nie trzeba przedstawiać. To legenda Legii związana ze stołecznym klubem od 1954 roku. To w nim święcił największe triumfy – jako piłkarz i trener. Mistrzostwa Polski, krajowe puchary, a także rekordowa liczba rozegranych spotkań z „eLką” na piersi (452) i strzelonych goli (226). 13 czerwca 2024 r. Brychczy skończył 90 lat. Z tej okazji Legia zorganizowała swojemu Mistrzowi przyjęcie urodzinowe, na którym Jubilat pojawił się wraz z najbliższymi.
O pewnych osobach mawia się czasem – człowiek-orkiestra. To określenie pasuje jak ulał do Tomasza Iwana, który – niczym słynna kobieta pracująca z „Czterdziestolatka” – żadnej pracy się nie bał. Pomocnik kojarzony głównie z występów w lidze holenderskiej grał nie tylko w piłkę, ale także w teledyskach oraz... w filmie. Obcy nie był mu także beach soccer. Młodsi kibice pamiętają go z pracy w reprezentacji Polski u boku Adama Nawałki. Ci nieco starsi przypomną sobie zapewne mundial w Korei Płd. i Japonii, na który – ku zaskoczeniu wielu osób: dziennikarzy, ekspertów, jak i samych zawodników – „Ajwen” nie został powołany.
Był chyba jednym z najbardziej znanych... stolarzy wśród piłkarzy. Osoby z bliskiego otoczenia „Wasyla” twierdziły, że postawienie przez niego na futbol uratowało mieszkańców Krakowa przed... najgorszym cieślą w tym fachu. Poszło to, na szczęście, w parze z korzyścią dla polskiego futbolu. Sam Marcin Wasilewski wiedział od najmłodszych lat, że chce zostać zawodowym piłkarzem. I wszystko podporządkował temu celowi. Dzięki ciężkiej pracy i talentowi, dopiął swego. Osiągał sukcesy w Belgii i Anglii, a z reprezentacją Polski zagrał na dwóch mistrzostwach Europy. Choć był też taki moment w karierze obrońcy, kiedy nie było wcale pewne, czy zdoła jeszcze wrócić do gry w piłkę.
„Bardzo chciałem grać w piłkę, codziennie wychodziłem pokopać na podwórko. Brałem ze sobą rękawice bramkarskie oraz futbolówkę i… w drogę” – zwierzył się w 2020 roku portalowi weszlo.com Marcin Baszczyński. Marzenie młodego człowieka udało się spełnić. W wieku 10 lat rozpoczął treningi w Pogoni Nowy Bytom, aby później poprzez dobrą grę w Ruchu Chorzów trafić do Wisły Kraków. To był fantastyczny czas dla popularnego „Baszcza”. 9 lat spędzonych pod Wawelem przyniosło mu 6 tytułów mistrzowskich oraz grę na mistrzostwach świata w barwach reprezentacji Polski.
O reprezentacji Polski mówi się potocznie biało-czerwoni. Wie to każdy kibic. I nie ma w tym nic nadzwyczajnego, w końcu kolory bieli i czerwieni to narodowe barwy naszego kraju. Wydawać by się więc mogło, że polscy piłkarze zawsze występowali w kadrze w koszulkach o takich odcieniach. I tu można się bardzo mocno zdziwić. Młodsi czytelnicy mają prawo tego nie wiedzieć, a starsi mogli już o tym zapomnieć, że na przestrzeni lat naszej reprezentacji zdarzyło się zagrać kilkakrotnie w trykotach o bardzo nietypowych kolorach. Nie zawsze przynosiły nam one szczęście.
Mianem „Pomarańczowego Euro” określa się turniej rozegrany w 1988 roku. Wszystko za sprawą triumfatora, czyli Holandii. Mistrzostwa Europy w zachodnich Niemczech były rewelacyjne w wykonaniu ekipy Oranje, w której prym wiódł niesamowity Marco van Basten. A jak na tym tle wypadli biało-czerwoni? Niestety, znowu nie zdołali awansować do turnieju finałowego.
„Był bardzo dobrym piłkarzem, ale zabrakło mu spektakularnych sukcesów” – pisał o byłym pomocniku (bądź obrońcy) Antoni Bugajski w dodatku „PS Historia” w „Przeglądzie Sportowym”. Rzeczywiście, do umiejętności piłkarskich Zbigniewa Kaczmarka przyczepić się nie sposób. Wielokrotnie mierzył się z mocnymi przeciwnikami i toczył z nimi wyrównane pojedynki, występował w wielkich spotkaniach zarówno w barwach warszawskiej Legii, jak i w reprezentacji Polski. Brakowało tylko przysłowiowej kropki nad „i”, aby w rubryce „Sukcesy” dopisać mistrzowskie tytuły lub udział w mistrzostwach świata lub Europy z drużyną narodową.
Po 24 latach historia zatoczyła koło. Mistrzostwa Europy wróciły tam, gdzie wszystko się zaczęło – do Francji. Przez ponad dwie dekady, jakie minęły od 1960 roku, turniej bardzo się zmienił. Z czterech drużyn biorących wtedy udział w finałach, rozrósł się do ośmiu. Pojawiła się też faza grupowa (już podczas Euro 1980), a i sposób kwalifikacji był zupełnie inny. A od 1984 roku nie ma już meczu o 3. miejsce. Jedno pozostało niezmienne – biało-czerwoni znów nie pojechali na Euro.
Powiedzieć o nim, że był bramkarzem, to nic nie powiedzieć. To jeden z najwybitniejszych specjalistów na tej pozycji w historii polskiego futbolu. Zdarzały mu się mecze lepsze i gorsze, ale to przecież normalne. W karierze osiągnął jednak wiele – jako piłkarz i trener. Bo jak inaczej traktować złoty medal olimpijski, o którym marzy każdy sportowiec? Hubert Kostka to także 10-krotny mistrz Polski z Górnikiem Zabrze. Dwa z tych tytułów wywalczył jako szkoleniowiec. Ale znalazł także czas na naukę. Skończył studia na Politechnice Śląskiej z tytułem inżyniera górnictwa, a później Akademię Wychowania Fizycznego w Katowicach.
Wspomniane w tytule kolory to naturalnie barwy Francji. Z popularnymi Trójkolorowymi rywalizowaliśmy na różnych frontach – na mistrzostwach świata, w eliminacjach mistrzostw Europy oraz towarzysko. W sumie takich starć uzbierało się już 17 (14 z nich znajduje się w naszej Bibliotece). Bilans jest mocno niekorzystny dla biało-czerwonych. Polakom udało się wygrać zaledwie trzykrotnie. Przyjrzyjmy się pokrótce kilku takim konfrontacjom, z których premierowa miała miejsce 85 lat temu.
Mistrzostwa Europy 1980, to turniej inny niż poprzednie. Był to czas rewolucji – tak w eliminacjach, jak i finałach. Po raz pierwszy w gronie finalistów znalazło się 8 zespołów z 31, które walczyły w kwalifikacjach. Gospodarz miał już z góry zapewniony awans. Po 12 latach Euro wróciło do Włoch. Niestety, na Półwyspie Apenińskim ponownie zabrakło Polaków.
Pójść za ciosem. Opromienieni trzecim miejscem na mundialu w RFN-ie reprezentanci Polski liczyli, że uda im się po raz pierwszy pojechać na Euro. W 1976 roku gospodarzem turnieju finałowego była Jugosławia - określana mianem piłkarskiej Brazylii Europy. Kadrze Kazimierza Górskiego nie udało się jednak przerwać fatalnej serii. Na pocieszenie pozostało efektowne zwycięstwo nad wicemistrzami świata Holendrami na Stadionie Śląskim w Chorzowie.
Gdy współczesny młody kibic piłkarski usłyszy nazwisko Lewandowski, od razu na myśl przychodzi mu tylko jeden zawodnik – Robert. Jednak „Lewy” z Bayernu Monachium to nie jedyny Lewandowski, który reprezentował biało-czerwone barwy. Przed laty w drużynie narodowej występowali m.in. pomocnik Grzegorz oraz obrońca lub defensywny pomocnik Mariusz. I właśnie drugiemu z nich będzie poświęcony ten odcinek „Z biegiem lat, z biegiem dni”. Zaczynał w Zagłębiu Lubin, ale na szerokie wody wypłynął w Groclinie Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski. Dobrą postawą zapracował na transfer do Szachtara Donieck, w którym spędził 9 lat. To właśnie z tego klubu trafił do drużyny narodowej.
Finały czwartej edycji mistrzostw Europy odbyły się w Belgii. Podobnie jak poprzednio, w decydującej rozgrywce wzięły udział 4 zespoły. W eliminacjach wystartowały 32 drużyny, czyli jedna więcej niż w kwalifikacjach do Euro 1968. W szranki ponownie stanęli biało-czerwoni, ale znów zabrakło ich w elitarnym gronie.
W Polsce Ludowej było dwóch znanych panów o nazwisku Urban. Co ciekawe, obaj mieli te same inicjały. Jeden z nich był czołowym piłkarzem, drugi... czołowym propagandystą. Nic dziwnego, że po upadku komuny ludzie, bardziej niż o Jerzym, woleliby pamiętać o Janie Urbanie – zawodniku, który zasłynął hat-trickiem strzelonym Realowi Madryt. I to na Santiago Bernabéu. Pan Jan święcił triumfy nie tylko jako piłkarz, ale także jako trener. Tytuły mistrzowskie są tego najlepszym dowodem.
Trzeci turniej o miano najlepszej drużyny na Starym Kontynencie odbył się w krainie calcio. Nie od dziś wiadomo, że w słonecznej Italii miłość do futbolu urasta wręcz do rangi religii. Tak było podczas mistrzostw świata, które Włosi zorganizowali w 1934 roku. Wtedy jednak zagrało 16 zespołów, a 34 lata później – w finałach Euro zobaczyliśmy tylko 4 ekipy. Nie było wśród nich reprezentacji Polski. A eliminacje przeprowadzono według innego regulaminu niż w dwóch poprzednich turniejach. Zmieniła się również nazwa imprezy.
Na świat przyszedł w Gdańsku i w Lechii rozpoczynał karierę bramkarską. Jednak kibice w Polsce kojarzą go głównie z występów w Legii, której kibicem był od najmłodszych lat. Fani tego klubu darzyli go dużą sympatią, a „Szamo” w trakcie gry w stolicy zrobił sobie nawet dość nietypową fryzurę – z wyciętą legijną „eLką” z tyłu głowy. Grzegorz Szamotulski nigdy nie bał się głośno wyrażać swego zdania. Być może ta cecha spowodowała, że nie zrobił takiej kariery, jaką mu wróżono. On sam stwierdził w wywiadzie dla „Magazynu Futbol”, że był mistrzem złych wyborów, i to one spowodowały, że jego losy potoczyły się tak, a nie inaczej. Jest jednak coś, z czego Szamotulski jest bardzo dumny – z gry w bluzie z orzełkiem na piersi.
Do dziś jest chyba najbardziej znanym z wychowanków Wigier Suwałki. Już jako junior dysponował świetnymi warunkami fizycznymi, więc doskonale odnalazł się w roli bramkarza. Z racji wrodzonej zwinności i gibkości dorobił się pseudonimu „Gibon”. Na urodzonego w Białymstoku zawodnika szybko zwróciła uwagę Legia Warszawa. To dzięki dobrym występom z „elką” na piersi wybił się i wyruszył dalej w świat. Grał m.in. w Szachtarze Donieck czy Spartaku Moskwa. W piłkarskim CV zapisał też 11-meczowy rozdział w reprezentacji Polski, w której najbardziej pamiętny występ zaliczył w starciu z Portugalią w eliminacjach Euro 2008, gdy był w życiowej formie.
Po sukcesie, jakim były pierwsze mistrzostw Europy, UEFA poszła za ciosem. Cztery lata później najlepsze drużyny Starego Kontynentu pojechały na finały do Hiszpanii. Niestety, w tym gronie znowu zabrakło reprezentacji Polski. Biało-czerwoni szybko pożegnali się z marzeniami o wyjeździe na Półwysep Iberyjski. Nasz zespół nie zdołał przejść już pierwszej rundy eliminacji.
Rywalizacja reprezentacji Polski z Turcją wchodzi w... „pełnoletność”. Spotkanie, do którego dojdzie 10 czerwca na PGE Narodowym w Warszawie będzie bowiem 18. w historii. Jednak aby osiągnąć magiczną osiemnastkę, obie drużyny potrzebowały niemal... 31 lat! Ostatni mecz z Turkami został rozegrany w październiku 1993 roku. I choć bilans starć z ekipą znad Bosforu biało-czerwoni mają korzystny, to należy pamiętać, że przez kolejne dziesięciolecia zespół z kraju słynnego Mustafy Atatürka przeszedł ogromną przemianę i nie należy już do przeciwników, o których zwykło się mawiać – dostarczyciel punktów.
Gdy dziś z zapartym tchem śledzimy zmagania 24 drużyn w mistrzostwach Europy, do głowy nie przychodzi nam, że wiele lat temu w finałach Euro grało ich zaledwie... 4. Jak to możliwe? Odpowiedź w poniższym tekście o pierwszym w historii czempionacie Starego Kontynentu.
O takich piłkarzach, jak Lesław Ćmikiewicz, mówi się – człowiek do zadań specjalnych. Nominalny pomocnik, który – jeśli było trzeba – mógł z powodzeniem zagrać na każdej innej pozycji. Jak stwierdził, nieco żartobliwie, w 2007 roku w rozmowie z portalem cracovia.pl: „Śmiem nawet podejrzewać, że gdy jechaliśmy na olimpiadę i trzeba było zgłosić trzeciego bramkarza, to w razie jakichś problemów bez wahania wskazałbym na siebie”.
Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. To powiedzenie pasuje do Marka Kusty. 22-letni chłopak, grający w milicyjnym klubie, bo takim wówczas była Wisła Kraków, postanowił... na ochotnika wstąpić do armii. Choć wielu jak ognia unikało wojska i klubów im podległych, Kusto na własną prośbę przeniósł się do stolicy. „Legia była klubem wojskowym, mój ojciec był podpułkownikiem Wojska Polskiego. Wychowałem się w kręgu określonych tradycji i ten fakt zadecydował. Po zakończeniu kariery sportowej swoją przyszłość chciałbym również powiązać z zawodową służbą wojskową” – tłumaczył na łamach tygodnika „Piłka Nożna”. Tego drugiego postanowienia ostatecznie nie zrealizował.
Przez lata był filarem defensywy Wisły. Słynął z twardej i nieustępliwej gry, przez co dorobił się przydomka „Beton”. Cieszył się ogromnym szacunkiem i sympatią wśród fanów Białej Gwiazdy. Ale nie tylko gra obronna była atutem Henryka Maculewicza. Znany był on również z piekielnie mocnego, wręcz atomowego uderzenia, po którym bramkarze musieli wyciągać piłkę z siatki. I właśnie z racji przysłowiowego „kopyta” w nodze zyskał drugi z pseudonimów – „Koń”. Ale w reprezentacji ani razu nie dane mu było cieszyć się z gola, mimo 23 występów w koszulce z orzełkiem na piersi – w tym na mundialu w Argentynie.
Popularny „Szczena” to jedna z najbardziej barwnych postaci w drużynie narodowej. Człowiek z poczuciem humoru, lubiący pożartować z kolegów z kadry i Juventusu. Ale przede wszystkim to bardzo dobry bramkarz, któremu zdarzało się miewać gorsze momenty w karierze – tak w reprezentacji, jak i klubie. Po kolejnych błędach i słabszych występach kibice, media czy internetowi frustraci odsądzali go od czci i wiary, ale on nic sobie z tego nie robił. Najważniejsze było zawsze zdanie trenera. Gdy przezwyciężał słabszą formę, udowadniał wszystkim niedowiarkom, że zasługuje na bluzę z jedynką. A 25 września 2022 roku w wyjazdowym meczu z Walią w Lidze Narodów po raz 66 zagrał w drużynie narodowej. I znowu został numerem 1 – tym razem w prestiżowej klasyfikacji bramkarzy z największa liczbą występów w reprezentacji Polski.
W Biłgoraju – skąd pochodzi – znają go wszyscy. Ale jego charakterystyczny głos kojarzą nie tylko w rodzinnym mieście. Przez lata bowiem Kazimierz Węgrzyn komentował mecze ekstraklasy na telewizyjnych antenach. Miłośnicy polskiej piłki z pewnością pamiętają popularnego „Kazka” z występów w ekstraklasie, w której grał przez 12 sezonów i należał do grona najbardziej rozpoznawalnych piłkarzy.
Człowiek-legenda Ruchu, „Waldek King”, wieloletni zawodnik i trener Niebieskich, którego chorzowscy kibice do dziś darzą ogromnym szacunkiem. Obecnie ze świecą szukać piłkarza, który byłby tak przywiązany do barw klubowych, by spędzić w nim całą karierę. Waldemar Fornalik występował na pozycji obrońcy – jako stoper lub po lewej stronie, czasem jako defensywny pomocnik. Choć rozegrał w lidze 233 mecze (zdobył 4 bramki), to nie przełożyło się to na grę w najważniejszej drużynie w kraju – reprezentacji Polski. Życie napisało dla niego inny scenariusz.
W historii polskiego futbolu mieliśmy wiele postaci, które na trwałe zapisały się w pamięci kibiców. Przykładem pierwszym z brzegu niech będzie Jan Tomaszewski – do dziś mówi się o nim jako o tym, który „zatrzymał Anglię”. Jana Furtoka kojarzymy przede wszystkim z gola strzelonego ręką w meczu z San Marino. Mirosław Trzeciak zasłynął z... niepoznania się na talencie Roberta Lewandowskiego w 2006 roku. „Mamy Arruabarrenę, po co nam Lewandowski” – te słowa ówczesnego dyrektora sportowego Legii Warszawa dźwięczą w uszach jej kibiców do tej pory. Byłoby jednak niesprawiedliwością skupianie się tylko na tej kwestii. Jako piłkarz pan Mirosław sięgał w kraju po największe laury, grał też z powodzeniem w Hiszpanii. Tylko z reprezentacją Polski zabrakło mu wyników na miarę oczekiwań.
Choć pierwsze piłkarskie kroki stawiał w Piaście Cieszyn, kibice w naszym kraju pamiętają go przede wszystkim z występów w płockiej Wiśle, reprezentacji Polski i francuskim Auxerre. Oto krótka historia niedocenianego w Polsce napastnika, którego niby chciały pozyskać najsilniejsze kluby w kraju, ale nie były do niego do końca przekonane. W karierze snajpera „Nafciarzy” bardzo wiele zmieniły mistrzostwa świata w Niemczech w 2006 roku.
W historii polskiej kinematografii mieliśmy kobietę pracującą, która żadnej pracy się nie bała (w tej roli niezapomniana Irena Kwiatkowska w „Czterdziestolatku”). Przenosząc ten wątek z areny filmowej na sportową, kimś takim mógłby być... Piotr Świerczewski. To w końcu piłkarz, który grał w wielu polskich i zagranicznych klubach, a po zakończeniu kariery nie bał się podejmować innych wyzwań, niekoniecznie związanych z futbolem. To z pewnością jedna z barwniejszych postaci polskiej piłki.
Rozgrywki Pucharu Polski obchodzą w tym roku piękny jubileusz. Triumfatora poznamy po raz 70. Zostawmy jednak zmagania z sezonu 2023/24 i skupmy się na poprzednich edycjach. Obfitowały one w wiele ciekawych wydarzeń – niekiedy bardzo zaskakujących, nieprzewidywalnych, z efektownymi golami, momentami wzruszeń, ale i zgodnych z oczekiwaniami ekspertów i kibiców. Prześledźmy w sprinterskim tempie historię zmagań o krajowy puchar.
„I coś ty, pieronie, nawywijał?” – takimi słowami powitał wracającego w 1967 roku do Polski Jana Banasia wszechwładny wojewoda śląski, towarzysz Jerzy Ziętek. Rok wcześniej zawodnik bytomskiej Polonii został jednym z bohaterów afery w Göteborgu. Skuszony obietnicą lepszego życia, złożoną przez ojca, uciekł wraz z dwójką kolegów do Niemiec. To posunięcie w latach PRL-u kosztowało go bardzo wiele – dwuletnią dyskwalifikację, a po powrocie do kraju zakaz wyjazdu do RFN-u. Banasia ominęły z tego powodu dwie wielkie imprezy rozgrywane w tym kraju, z których polska reprezentacja wróciła z medalami – igrzyska olimpijskie w 1972 i MŚ w 1974 roku.
„Hajto puścił Bąka lewą stroną” – któż z nas, kibiców piłkarskich, nie słyszał tego słynnego zdania Dariusza Szpakowskiego, wypowiedzianego podczas jednego z meczów eliminacji MŚ 2002? Ale komentatorowi TVP nie chodziło w tej sytuacji o niekulturalne i niestosowne zachowanie reprezentanta Polski, tylko o rzecz banalną – szybkie podanie na lewą stronę do wybiegającego na pozycję kolegi z drużyny. Tym sposobem Jacek Bąk stał się bohaterem niefortunnego, acz zabawnego językowego lapsusu. Ten tekst będzie jednak poświęcony nie powyższemu zdarzeniu, lecz reprezentacyjnej karierze byłego obrońcy, który w biało-czerwonych barwach rozegrał aż 96 spotkań i był przez lata kapitanem najważniejszej drużyny w kraju.
Był pierwszym rezerwowym, który strzelił gola dla reprezentacji Polski na mistrzostwach świata (po nim dokonał tego dwadzieścia lat później Marcin Żewłakow). W rodzinnym Wałbrzychu znał go każdy kibic. Nie dość, że grał w drużynie narodowej i zdobył bramkę na mundialu, to należał do grona najlepszych piłkarzy wywodzących się z tego urokliwego miasta położonego na Dolnym Śląsku. O Włodzimierzu Ciołku mówiono, że lewą nogą potrafił wiązać krawaty. Nic dziwnego, bowiem ten filigranowy rozgrywający dysponował świetną techniką, która pod koniec lat 70. urzekła ówczesnego selekcjonera biało-czerwonych.
Był jednym z najciekawszych polskich piłkarzy i autorem... najsłynniejszego strzału w poprzeczkę w historii występów biało-czerwonych na mistrzostwach świata. Jana Karasia kibice pamiętają przede wszystkim z potężnego uderzenia w aluminium podczas starcia z Brazylią (0:4) w 1986 roku. Wówczas było 0:0 i kto wie, jak potoczyłoby się to spotkanie, gdyby piłka odbiła się za linią bramkową. „Gdybym więcej ćwiczył w młodości, to pewnie wpadłaby do siatki” – żartował po latach w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”. Więcej szczęścia miał w kolejnym meczu – towarzyskim z Koreą Północną (2:2) – i było to jedyne trafienie Karasia w drużynie narodowej.
Czy po tylu latach ktoś jeszcze rozpoznaje mistrza olimpijskiego z Monachium? Jak stwierdził sam zainteresowany w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” z września 2019 roku: „Czasem się zdarza, bo mieszkam w Lublińcu, czyli stosunkowo małym mieście, ale to już tylko ludzie z mojego pokolenia albo i starsi potrafią dostrzec we mnie dawnego piłkarza. Młodzi przechodzą obojętnie i wcale im się nie dziwię. Tyle lat już minęło, więc dlaczego mieliby mnie znać czy rozpoznawać?”.
Na polskich boiskach był jednym z najbardziej utytułowanych zawodników. A po mistrzowskie laury sięgał z naszpikowaną gwiazdami Wisłą Kraków. W ekstraklasie rozegrał 435 spotkań, co dawało mu 4. miejsce w historii rozgrywek. W drużynie narodowej były obrońca zagrał natomiast 29-krotnie. W cyklu „Z biegiem lat, z biegiem dni” przedstawiamy Arkadiusza Głowackiego – uczestnika mistrzostw świata z 2002 roku.
Był czołowym piłkarzem reprezentacji olimpijskiej, która na igrzyskach w Barcelonie w 1992 roku sięgnęła po srebrny medal. Z powodzeniem grał z Legią w Lidze Mistrzów w sezonie 1995/96. Z czasem jednak był coraz mocniej krytykowany przez kibiców tego Wojskowych – zarzucano mu otyłość, wytykano najmniejsze błędy. Po odejściu ze stołecznego klubu coraz bardziej odsuwał się w cień, aż całkiem zniknął z piłkarskiego świata. Dziś w Ryszardzie Stańku pewnie mało kto rozpozna dawnego piłkarza. Dlatego też warto przypomnieć jego sylwetkę.
Jako piłkarz miał okazję mierzyć się z czołowymi europejskimi klubami – Realem Madryt czy Juventusem Turyn. Wychował się w Lechii Gdańsk, ale to nie z nią, lecz Górnikiem Zabrze zdobywał mistrzostwo Polski. Jako trener pracował zaś z młodym i obiecującym napastnikiem – Robertem Lewandowskim. W cyklu „Z biegiem lat, z biegiem dni” przypomnimy sylwetkę Jacka Grembockiego – siedmiokrotnego reprezentanta naszego kraju.
Był jednym z najlepszych piłkarzy grających na pozycji stopera w Polsce, a także podporą defensywy Widzewa Łódź, Legii Warszawa i AJ Auxerre. Ale kariera Pawła Janasa nie ograniczała się tylko do roli zawodnika. Boiskowe doświadczenie przeniósł potem na ławkę trenerską, gdzie również nie brakowało mu sukcesów. Jako pierwszy wprowadził polski klub do elitarnej Ligi Mistrzów. Zapisał się także na kartach historii reprezentacji narodowej. Jako pierwszy pojechał z biało-czerwonymi na mistrzostwa świata najpierw jako zawodnik (1982), a później trener (2006).
Kto wygrał pierwsze rozgrywki w historii? Kto ma na koncie najwięcej tytułów? Kto okazał się najlepszy w poprzednim sezonie? Pytań dotyczących Fortuna Pucharu Polski nie brakuje. Poniżej przedstawiamy zbiór najważniejszych pojęć i faktów związanych z rozgrywkami, które z roku na rok cieszą się coraz większą popularnością, a w sezonie 2023/24 dotarły już do fazy ćwierćfinałów.
Ten potężnie zbudowany stoper uznawany jest za legendę Lecha. Łukasik spędził w Kolejorzu aż 13 sezonów (de facto o jeden więcej, ale w rozgrywkach 1991/92 nie występował z powodu kontuzji), rozegrał 245 meczów i strzelił 14 goli. Trzynastka okazała się szczęśliwa. Z klubem ze stolicy Wielkopolski wywalczył 4 tytuły mistrzowskie, 2 krajowe puchary, a także pokazał się w Europie. Do historii przeszły mecze Kolejorza z Barceloną w Pucharze Zdobywców Pucharów (1988). Łukasik stoczył wtedy wiele zwycięskich pojedynków ze słynnym Anglikiem Garym Linekerem, a Lech odpadł dopiero po rzutach karnych. W reprezentacji Polski grał u trzech selekcjonerów. I choć debiutował w kadrze przed mundialem w Meksyku, to nie dane mu było pojechać na mistrzostwa świata.
Piłkarską karierę zaczynał w 1970 roku w Górniku... Wesoła (dzielnica Mysłowic), ale jego marzeniem od najmłodszych lat była gra dla sławniejszego imiennika – z Zabrza. Udało się je zrealizować trzynaście lat później, gdy trafił w końcu na stadion przy Roosevelta. Ten transfer wydawał się oczywisty. W GKS-ie Tychy, którego barwy przed przenosinami do Górnika reprezentował, spisywał się bowiem rewelacyjnie. Zabrzanie wiedzieli, że robią doskonały interes, pozyskując jednego z najlepszych polskich bramkarzy lat 80. Eugeniusz Cebrat odwdzięczył się za zaufanie na boisku, a swoją postawą zapracował również na występy w reprezentacji.
Stadion PGE Narodowy to stałe miejsce rozgrywania przez reprezentację meczów w eliminacjach mistrzostw Europy. O ile w kwalifikacjach do mundiali zdarzało się Polakom przegrać spotkanie na warszawskim obiekcie, o tyle w bojach o Euro do takiej sytuacji jeszcze nie doszło. Liczymy, że dobra passa zostanie podtrzymana w barażu z Estonią. Przypomnijmy jak radzili sobie biało-czerwoni na stołecznej arenie, gdy stawką były punkty w eliminacjach mistrzostw Starego Kontynentu.
Dawno temu Kazik Staszewski w utworze „12 groszy” śpiewał: „krótko z przodu, długo z tyłu i wąsy na przedzie”. W latach 90. modna była fryzura „na czeskiego piłkarza”. Dominowała także wśród polskich zawodników. Taką stylizację stosował m.in. Rafał Siadaczka, choć akurat on wąsów nie nosił. Gdy teraz patrzymy na zdjęcie byłego reprezentanta, trudno rozpoznać zawodnika, którego pamiętamy jeszcze z gry w Widzewie Łódź.
Uważany za złote dziecko białostockiej piłki. Wychowanek Jagiellonii był obdarzony ogromnym talentem i wróżono mu wielką karierę. I do pewnego momentu wszystko układało się zgodnie z planem. Problemy z alkoholem wyhamowały rozwój Dariusza Czykiera. Właśnie one miały wpływ m.in. na to, że nie wypalił dogadany już transfer do jednego z klubów w Stanach Zjednoczonych. „Kosa” – jak był nazywany w Białymstoku – całą karierę spędził w Polsce. Nigdy jednak nie zagrał w reprezentacji Polski, a było to jego wielkim marzeniem.
Cztery gole jednego piłkarza nie zdarzają się często. Historia, którą chcemy opowiedzieć, dotyczy jednego z takich przypadków. Zdarzył się 21 lutego 2004 roku w Hiszpanii, gdzie podczas przerwy zimowej w rozgrywkach ligowych przebywała reprezentacja Polski. W roli głównej wystąpił Paweł Kryszałowicz i kadra Wysp Owczych.
Historia spotkań z Estonią sięga lat 20. XX wieku, ale trudno uwierzyć, że od tamtej pory reprezentacja Polski mierzyła się z tym przeciwnikiem tylko towarzysko. Takich konfrontacji mieliśmy 9. Jubileuszowe będzie miało już zupełnie inny wymiar. Po raz pierwszy biało-czerwoni zagrają z Estończykami o stawkę. Kto wygra, wystąpi w finale baraży o awans do tegorocznych mistrzostw Europy. Warto więc przypomnieć, jak wyglądały poprzednie spotkania tych zespołów. Ich bilans jest bardzo korzystny dla polskiej drużyny.
Gdyby oceniać ludzi tylko po wyglądzie, ktoś mógłby pomyśleć, patrząc na Macieja Murawskiego, że ma do czynienia z muszkieterem, a nie z piłkarzem. „Muraś” przypominał bowiem jednego z bohaterów słynnej powieści Aleksandra Dumasa, na podstawie której powstał niejeden film i serial. Jednakże on szpadą bynajmniej nie władał (a przynajmniej nam nic o tym nie wiadomo), za to z piłką radził sobie nie najgorzej. Na tyle dobrze, że w 1998 roku chciała go mieć u siebie Legia. W poznańskim Lechu, gdzie wówczas grał, wywołało to konsternację. Murawski pragnął dalej się rozwijać, a w pogrążonym w kryzysie Kolejorzu nie było to wtedy możliwe. Przenosiny do stolicy miały też pomóc w reprezentacyjnej karierze.
Legia Warszawa w swojej pucharowej przygodzie miewała mecze, o których najchętniej by zapomniano. Ale były też takie, po których fani tego klubu byli dumni z ukochanej drużyny. Przypomnimy w tym miejscu najlepsze – naszym zdaniem – europejskie spotkania Wojskowych w porządku chronologicznym.
Opole – to historyczna stolica Górnego Śląska i jedno z najstarszych miast w Polsce. Jest ono znane przede wszystkim z Festiwalu Polskiej Piosenki, który corocznie odbywa się w Amfiteatrze Tysiąclecia. My jednak nie będziemy skupiać się na wspominaniu największych hitów minionych lat, lecz na sprawach związanych z futbolem. Opole to siedziba klubu piłkarskiego Odra, który domowe mecze rozgrywa (jeszcze) na Stadionie Miejskim przy ul. Oleskiej 51. I właśnie o historii tego obiektu chcemy opowiedzieć.
Gdy wspominamy Krzysztofa Pawlaka, od razu przychodzi nam do głowy – trener ze stuprocentową skutecznością. To w końcu jedyny w historii selekcjoner reprezentacji Polski, który może poszczycić się wyłącznie sukcesami. Z kronikarskiego obowiązku należy przypomnieć, że ta wygrana była jedna – z Gruzją (4:1) w eliminacjach MŚ 1998. Pawlak poprowadził kadrę tylko w tym spotkaniu, jako tymczasowy trener, po rezygnacji Antoniego Piechniczka. Starsi kibice – zwłaszcza fani poznańskiego Lecha – pamiętają go jednak głównie z boiska. Przez siedem lat dowodził obroną Kolejorza. I tylko jako zawodnik tego klubu występował w reprezentacji.
Jeden niewłaściwy ruch może zahamować dobrze zapowiadającą się karierę. Tak było w przypadku Jerzego Wijasa. Ale też czasy, w których przyszło mu grać w piłkę były paskudne. W latach 80. Wijasa uznawano za jednego z najbardziej utalentowanych graczy. Nie dziwnego, że zwrócił na siebie uwagę klubów silniejszych od GKS-u Katowice. Ale to właśnie z tym zespołem wiąże się początek i koniec jego reprezentacyjnej kariery.
Jego nazwisko wielu kibicom kojarzy się głównie z pracą w roli trenera reprezentacji Polski. Mało kto jednak pamięta, że Henryk Apostel sam był kiedyś piłkarzem, który największe sukcesy święcił jako zawodnik warszawskiej Legii. I choć nie grał może pierwszych skrzypiec w stołecznym klubie, to dał się zapamiętać jako szybki i niezwykle ruchliwy napastnik.
Jeśli o jakimś piłkarz można powiedzieć, że jest postacią pomnikową, to kimś takim dla Pogoni Szczecin jest Marek Leśniak. To właśnie popularny „Valdano” przyczynił się do największych sukcesów Portowców. W granatowo-bordowych barwach zagrał w 180 oficjalnych spotkaniach (150 ligowych), był królem strzelców I ligi (ekstraklasy) z 24 golami (w sumie zgromadził ich w tych rozgrywkach 65, a we wszystkich – 80). W 1983 roku zajął z reprezentacją młodzieżową 3. miejsce w mistrzostwach świata w Meksyku. W seniorskiej reprezentacji zadebiutował 3 lata później – już po mundialu w tymże kraju.
Mówiono, że lewą nogą mógł wiązać krawaty. Bramkarza rywali był w stanie zaskoczyć niesygnalizowanym strzałem. Był piłkarzem nietuzinkowym, potrafiącym obsłużyć partnera iście aptekarskim podaniem. Był uważany za jednego z najlepszych ligowców swoich czasów. W klubach radził sobie doskonale. Jedynie w reprezentacji nie poszło mu tak jak sobie wymarzył. Nie zmienia to faktu, że Henryk Miłoszewicz był piłkarzem wybitnym.
Hyzio, Dyzio i Zyzio – tak w polskiej wersji filmów animowanych Walta Disneya brzmiały imiona siostrzeńców Kaczora Donalda. To jednak postacie fikcyjne. W świecie realnym, w tym wypadku piłkarskim, również odnajdziemy niejakiego „Dyzia” – i to na rodzimym podwórku. Mowa o noszącym taki pseudonim Grzegorzu Wojtkowiaku, byłym reprezentancie Polski, bohaterze kolejnego odcinka cyklu „Z biegiem lat, z biegiem dni”.
Określenie Karola Świderskiego mianem specjalisty od ważnych trafień jest jak najbardziej na miejscu. „Świder” wielokrotnie udowadniał, że jest wartością dodaną dla reprezentacji Polski. Jego bramki dawały najczęściej biało-czerwonym ważne 3 punkty. Tak było w Lidze Narodów, tak było też w eliminacjach mistrzostw świata 2022. Świderski ma w dorobku 10 goli strzelonych w kadrze i przynajmniej do marca 2024 roku tego bilansu nie poprawi. Wybraliśmy 5 z nich, które w związku z urodzinami napastnika, warto przypomnieć.
Był jednym z tych piłkarzy, w przypadku których często zadajemy sobie pytanie: co poszło nie tak? Piotr Soczyński zdawał się mieć u stóp cały świat. Był podstawowym graczem reprezentacji, w której do 25. roku życia zaliczył 30 spotkań. Testowały go angielskie kluby – Coventry i Arsenal Londyn, do których ostatecznie nie trafił z powodu... zbyt małej liczby meczów w kadrze (nie dostał pozwolenia na pracę). Aż wreszcie przeniósł się nad Bosfor – do Fenerbahçe Stambuł. Odtąd coś niepokojącego zaczęło się dziać z jego karierą. A wszystko przez kontuzję, odniesioną podczas spotkania drużyny narodowej…
W Anglii czy Szkocji wydawanie programów meczowych to wieloletnia tradycja. I nie ma znaczenia, czy jest to mecz towarzyski, ligowy, czy o punkty mistrzostw świata bądź Europy. Są one mocno rozbudowane, pełne ciekawostek, wywiadów, statystyk itp. W Polsce przedmeczowe periodyki również mają frapującą historię. Może te programy nie były tak bogate, jak na Wyspach Brytyjskich, ale zawierały wiele interesujących treści. Na stronach Biblioteki można zobaczyć prawdziwe perełki – także te zagraniczne. Oto wybrana przez nas, zatem mocno subiektywna, lista takich wydawnictw.
Wielu młodszych kibiców kojarzyć będzie Jacka Gmocha głównie z jego słynnych analiz taktycznych (rysunków) w studiu Polsatu Sport podczas MŚ w 2002 roku. Powstało potem mnóstwo memów z udziałem popularnego „Szczęki”, kreślącego przeróżne warianty rozgrywania piłki przez każdą z drużyn. Starsi fani pamiętać go będą jako asystenta Kazimierza Górskiego, a później selekcjonera reprezentacji Polski. Znajdą się na pewno i tacy, którzy na własne oczy widzieli Gmocha kopiącego piłkę w polskiej lidze i w drużynie narodowej.
Etymologia powyższego wyrażenia wywodzi się najprawdopodobniej od... bociana, którego jedno z gwarowych imion to Maciek. Ów bociek krąży wokół gniazda i tę czynność kilkukrotnie powtarza. To trochę jak w przypadku pewnego polskiego trenera, który gdzie się nie pojawi, odnosi sukcesy. Po trofea sięgał z czterema drużynami z Polski – Groclinem Dyskobolią Grodzisk Wielkopolski, Wisłą Kraków, Legią Warszawa i Lechem Poznań. W 2023 roku triumfował na obczyźnie – wygrywając azjatycką Ligę Mistrzów z Urawa Red Diamonds. Wspomniane wcześniej bocianie imię nie jest tutaj przypadkowe. Mowa bowiem o Macieju Skorży – jednym z najbardziej utytułowanych polskich trenerów klubowych.
Chłop jak dąb – każdy na pewno nie raz zetknął się z takim określeniem. To osoba wysoka, dobrze zbudowana i silna. Gdyby ktoś powiedział tak o Romanie Wójcickim, ani trochę by się nie pomylił. Były obrońca m.in. Odry Opole, Śląska Wrocław czy Widzewa Łódź mierzący 193 cm siał postrach wśród napastników i... defensorów drużyn przeciwnych. Jak na zawodnika tylnych formacji, świetnie odnajdywał się bowiem pod bramką rywali, przez co potrafił zawstydzić niejednego atakującego (w juniorach Odry grywał jako... napastnik). Skutecznością Wójcicki imponował w klubach. W reprezentacji Polski licznik goli zatrzymał się na tylko dwóch trafieniach w 62 występach.
Był jedną z największych legend warszawskiej Legii. Koledzy i kibice wołali na niego „Długopis”. Ale bynajmniej nie z uwagi na częste posługiwanie się tym przedmiotem, lecz z racji wysokiego wzrostu i szczupłej budowy ciała. Gdyby żył, wychowanek Budowlanych Gogolin skończyłby 84 lata. W cyklu „Wspomnienie” przedstawimy sylwetkę świetnego piłkarza i cenionego trenera – Bernarda Blauta.
Podlasie. Życie w tym zakątku Polski toczy się wolniej, a ludzie są życzliwi i otwarci. Region ten słynie z pięknych krajobrazów, które urzekły reżysera Jacka Bromskiego. To właśnie tam umieścił akcję kultowej komedii „U Pana Boga za piecem” oraz jej kontynuacje. Podlasie to także Puszcza Białowieska, pyszna regionalna kuchnia i słynny na cały kraj trunek zwany „Duchem Puszczy”. Piłkarską dumą regionu jest naturalnie Jagiellonia Białystok. Klub ten wydał na świat niejednego bardzo dobrego piłkarza. Do dziś za ikonę Jagi uznaje się Tomasza Frankowskiego. Nim jednak nastała era „Franka”, w Białymstoku grał inny napastnik, którego uwielbiali miejscowi fani. Nazywał się Jacek Bayer.
Jeśli ktoś powie o Marcinie Mięcielu, że w polskiej lidze był prekursorem gry... z plastrem na nosie, to chyba niewiele się pomyli. W połowie lat 90. ten samoprzylepny materiał stał się bardzo popularny wśród piłkarzy. Miał ułatwiać oddychanie, wzmacniać wytrzymałość i sprawność. Czy tak faktycznie było, czy był to bardziej chwyt marketingowy, o tym więcej powiedzieć mogliby sportowcy. „Miętowy” lubił podążać za modą i bardzo dbał o wygląd. Nosił modne fryzury, jeździł na motorze oraz dobrymi samochodami, przez co wzdychała do niego niejedna niewiasta. Napastnik, którego kibice kojarzą głównie z występów w Legii Warszawa, słynął jeszcze z czegoś innego – ze zdobywania efektownych bramek z przewrotki. Ta umiejętność nie przełożyła się jednak na liczbę występów w koszulce z orzełkiem na piersi.
Definicja pojęcia „Wieszcz” brzmi następująco: to poeta natchniony, potrafiący przewidywać przyszłość. W futbolu odpowiednikiem kogoś takiego był Tomasz Wieszczycki. Popularny „Wieszczu” umiał przewidzieć boiskowe sytuacje, posłać dokładne podanie do partnerów, jak również samemu znaleźć się w odpowiednim miejscu i czasie, by pokonać bramkarza. Obchodzący 21 grudnia pięćdziesiąte urodziny łodzianin ma w swym piłkarskim CV m.in. mistrzostwo Polski, występy w Lidze Mistrzów czy srebrny medal igrzysk olimpijskich. Stosunkowo krótki jest natomiast rozdział poświęcony występom w seniorskiej reprezentacji Polski, bo choć w kadrze grał w latach 1994-2000, to w tym czasie uzbierał raptem... 11 spotkań (strzelił w nich 3 gole).
O byłym defensorze poznańskiego Lecha i reprezentacji Polski można powiedzieć żartobliwie – piłkarz awaryjny. Wszystko za sprawą powołania „last minute” na mistrzostwa świata w Niemczech (2006). Bartosz Bosacki trafił wówczas do kadry praktycznie z wakacji (szykował się na urlop), za Damiana Gorawskiego (z powodów zdrowotnych musiał pozostać w domu). „Bosy” okazję wykorzystał – zostając bohaterem meczu z Kostaryką, w którym strzelił swoje dwa jedyne gole w drużynie narodowej. W biało-czerwonych barwach zagrał w sumie w 20 spotkaniach.
„Dlaczego chce pan ze mną rozmawiać? Nie ma ciekawszych postaci, prawdziwych generałów?” – takimi słowami Marek Dziuba rozpoczął rozmowę ze Zbigniewem Muchą w jednym z listopadowych numerów tygodnika „Piłka Nożna”. Na ulicy rozpoznają go już głównie starsi kibice. „Młodzi nie mają prawa pamiętać” – jak sam mówi. Jednak o byłym obrońcy ŁKS-u, Widzewa Łódź i reprezentacji Polski zapomnieć nie można. To w końcu medalista mistrzostw świata z 1982 roku i człowiek, który zaliczył 53 występy w drużynie narodowej i strzelił dla niej 1 gola.
– Nazwisko! – Pisz Leszek. – Nie będziesz mi mówił, co mam pisać! Najpierw nazwisko! – Pisz Leszek. – Co?! – oto jedna ze znanych anegdotek dotyczących byłego kapitana warszawskiej Legii. W taki sposób – zdaniem Grzegorza Szamotulskiego – rozpoczęła się kariera Leszka Pisza w stołecznym klubie. Jak jednak tłumaczył główny bohater powyższej scenki, była to tylko i wyłącznie anegdota. Do Warszawy trafił, aby odbyć służbę wojskową. Został na 9 lat i stał się kluczowym rozgrywającym Legii (z roczną przerwą na wypożyczenie do Motoru Lublin). Do perfekcji opanował wykonywanie rzutów wolnych, po których bramkarze rywali byli bezradni. Czy ktoś taki mógłby nie zostać wiodącą postacią w reprezentacji Polski? A jednak stało się inaczej...
Karierę rozpoczynał od... gimnastyki sportowej. Potem uprawiał lekkoatletykę. Gdy miał 10 lat, trafił do drużyny Polna Przemyśl i wówczas zaczęła się w nim rodzić miłość do futbolu. Umiejętności, które Jerzy Podbrożny zdobył trenując inne sporty, bardzo mu się przydały w karierze piłkarskiej. „Guma” potrafił urwać się rywalowi jak mało kto, a przy tym był niezwykle skutecznym napastnikiem. W ekstraklasie trafił do siatki 122 razy, dwukrotnie został królem strzelców. I tylko żal, że w reprezentacji Polski nie zdołał na poważnie zaistnieć.
„Tę pszczółkę, którą tu widzicie, zowią Mają” – śpiewał przed laty nieodżałowanej pamięci Zbigniew Wodecki w utworze do popularnej bajki dla dzieci. Co może ona mieć wspólnego z piłkarzem Radosławem Majewskim? Otóż 9-krotnego reprezentanta Polski koledzy z boiska określali przydomkiem „Maja”, a on sam był niezwykle pracowitym zawodnikiem, podobnie jak bajkowa pszczółka. Grał w kilku czołowych klubach ekstraklasy, dobre wspomnienia pozostawił po sobie w Anglii (Nottingham Forrest). I choć kariery piłkarskiej jeszcze nie zakończył, to tę reprezentacyjną już dawno ma za sobą.
Jakub Błaszczykowski rozegrał 109 meczów w reprezentacji Polski. W czerwcowym towarzyskim starciu z Niemcami (1:0) – a więc kraju, w którym spędził większą część kariery – Kuba wystąpił w biało-czerwonych barwach po raz ostatni. To był wzruszający moment dla samego zawodnika, jak i kibiców obecnych na PGE Narodowym. Podobne uczucie może towarzyszyć „Błaszczowi”, gdy pewnego dnia zbierze mu się na wspominki reprezentacyjnych występów. Z pewnością będzie miał spory dylemat w wyborze tych najistotniejszych, bo tych było naprawdę sporo. Postanowiliśmy wyręczyć w tym Kubę. Wybraliśmy dziesięć, naszym zdaniem, najważniejszych spotkań Błaszczykowskiego w kadrze.
Po długich włosach – niczym u Mela Gibsona w filmie „Braveheart”, które Radosław Sobolewski nosił w czasach gry w Groclinie Dyskobolii Grodzisk Wlkp. i swoich początkach w Wiśle Kraków, nic już nie zostało. Jednakże z rozpoznaniem „Sobola” problemów nikt mieć nie powinien. Tym bardziej, że po zawieszeniu butów na kołku nie rozstał się z futbolem i wielokrotnie pojawiał się w telewizji podczas przedmeczowych wywiadów (choć mediów akurat unika jak ognia). Każdy zdążył się więc przyzwyczaić do nowego image’u byłego defensywnego pomocnika, który w reprezentacji Polski rozegrał 32 spotkania.
Kibice krakowskiej Wisły z pewnością tęsknią za czasami, gdy ich drużyna z powodzeniem występowała w europejskich pucharach. Czasy to co prawda odległe, ale wspomnienia o tych wydarzeniach już na zawsze pozostaną w pamięci jej sympatyków. Młodsi fani mogą nie pamiętać niektórych z nich, warto więc przypomnieć je w tym miejscu.
Jedni oglądają ją z wypiekami na twarzy, drudzy narzekają na jej poziom, a mimo wszystko zasiadają przed telewizorami lub na stadionie. Bo przecież jaka by ona nie była, to jest nasza, swojska i ma niepowtarzalny klimat. Mowa o ekstraklasie – najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce. 4 grudnia mija 97 lat od utworzenia ligi piłkarskiej w naszym kraju, której geneza wiąże się z... buntem najsilniejszych klubów.
Jeszcze nie tak dawno, bo przed czterema laty świętowaliśmy 100. rocznicę istnienia Polskiego Związku Piłki Nożnej. W 2023 roku była okazja do kolejnej celebracji – również związanej ze 100-leciem. Wiosną minął bowiem wiek od przystąpienia Polski do Międzynarodowej Federacji Piłki Nożnej – FIFA. Do dziś wątpliwości budzi dokładna data tegoż wydarzenia.
Od zarania dziejów mecze z tuzami europejskiego futbolu cieszyły się w kraju nad Wisłą ogromnym zainteresowaniem. Gdy do Polski przyjeżdżały drużyny pokroju Juventusu Turyn, AS Roma, FC Barcelona czy Realu Madryt, stadiony pękały w szwach. Towarzyszyła im przy tym atmosfera wielkiego święta. Ale był pewien wyjątek od tej reguły. W cyklu „Był taki mecz” przypominamy wydarzenia z 2 listopada 2016 roku, gdy do stolicy Polski zawitał ostatni z wymienionych zespołów – ówczesny triumfator Ligi Mistrzów, madrycki Real.
Z protoplastą dzisiejszej Republiki Czeskiej – Czechosłowacją reprezentacja Polski mierzyła się niemal od zarania dziejów. Premierowa konfrontacja miała bowiem miejsce w 1928 roku. Gdy doszło do rozpadu tego kraju na Czechy i Słowację, w 1992 roku, biało-czerwoni rywalizowali z drużyną narodową pierwszego z wymienionych państw dziewięciokrotnie. I co ciekawe, w każdym z tych starć padały bramki, ale ani razu nie było w nich remisu.
O wychowanku ŁKS-u Łódź można śmiało napisać, że był człowiekiem Leo Beenhakkera. To za kadencji Holendra Paweł Golański debiutował i kończył przygodę z kadrą. „Golo” rozegrał w sumie 14 spotkań w koszulce z orzełkiem na piersi. W karierze klubowej najwięcej zawdzięcza dwóm drużynom – ŁKS-owi i Koronie Kielce. To właśnie drugi z wymienionych zespołów ukształtował go jako piłkarza. Z ekipy złocisto-krwistych trafił następnie do reprezentacji Polski, a także wyruszył za granicę – do Steauy Bukareszt.
Historia starć reprezentacji Polski z Wyspami Owczymi nie jest długa. Dotychczas mierzyliśmy się z tym rywalem czterokrotnie, za każdym razem odnosząc zwycięstwo. Kibice liczą, że w meczu numer pięć podtrzymamy tę serię. Inny scenariusz będzie nie do zaakceptowania przez fanów biało-czerwonych. Prześledźmy, jak wyglądały dotychczasowe starcia Polaków z Farerami.
Dziekan to osoba, która na wyższej uczelni w Polsce sprawuje funkcję kierownika wydziału. Ma on m.in. reprezentować swój sektor na zewnątrz. Nasz futbol także miał „Dziekana”. Był nim nie kto inny jak Dariusz Dziekanowski. Rządził on i dzielił nie tylko w ataku Gwardii Warszawa, Widzewa Łódź i Legii Warszawa, ale godnie reprezentował nasz kraj również poza jego granicami (Szkocja, Anglia). Poza tym święcił triumfy w Europie – z juniorskimi kadrami Polski. Swoje zrobił też dla najważniejszej drużyny w kraju, w której wystąpił w 63 spotkaniach i zdobył 20 bramek. Jednego, czego mógł żałować, to braku sukcesów z seniorami.
Tego pana chyba nikomu przedstawiać nie trzeba. Przez lata otwierał klasyfikację najlepszych strzelców w reprezentacji Polski. Miał na koncie 48 goli, aż nastały czasy Roberta Lewandowskiego, który przebił jego wyczyn. Legenda Górnika Zabrze i belgijskiego Lokeren, pierwszy Polak nominowany w kategorii Najlepszy Piłkarz Europy w plebiscycie „France Football”. Panie i panowie, oto Włodzimierz Lubański.
„Boniek do Buncola, cudowna akcja! Gol!” – kto dziś pamięta jeszcze ten komentarz Jana Ciszewskiego z meczu z Peru na mistrzostwach świata 1982? Starsi kibice na pewno tak. Młodsi mogą kojarzyć go co najwyżej z czołówki magazynu „Gol”, emitowanego niegdyś w TVP. A kto pamięta samego Andrzeja Buncola? I czy po tylu latach ktoś jeszcze jest w stanie rozpoznać tego filigranowego pomocnika o twarzy cherubinka? Niektórzy koledzy ze srebrnej drużyny mundialu ’82 mieli z tym problem, gdy spotkali go na meczu z Meksykiem w Gdańsku w 2017 roku. „Ale to nie dziwne, jeśli się kogoś 35 lat nie widzi” – przyznał wówczas w rozmowie z Andrzejem Janiszem z Polskiego Radia.
Marzeniem niejednego polskiego piłkarza – oczywiście poza grą w reprezentacji – są występy w Lidze Mistrzów. Radosławowi Michalskiemu udało się spełnić i jedno, i drugie. W najważniejszych rozgrywkach klubowych Starego Kontynentu brał udział dwa sezony z rzędu – najpierw z Legią Warszawa, potem z Widzewem Łódź. Był mistrzem Polski, a także sięgał po krajowy puchar. W drużynie narodowej zaliczył 28 spotkań (bez gola). Na turnieju rangi mistrzowskiej nigdy jednak nie zagrał.
Mówisz – Kazimierz Kmiecik, myślisz – Wisła Kraków. I nie ma w tym nic dziwnego. To w końcu żywa legenda Białej Gwiazdy i jej najlepszy w historii strzelec (153 gole w 304 meczach), a później trener. Czy ktokolwiek pamięta jeszcze, że nim trafił do zespołu z Reymonta przez dwa lata reprezentował barwy rywala zza miedzy – Cracovii? Wtedy takie transfery nie robiły na nikim wielkiego wrażenia, były czymś normalnym. Zmiana klubu okazała się dla Kmiecika strzałem w dziesiątkę. Właśnie jako wiślak osiągnął największe sukcesy w drużynie narodowej, choć był w niej głównie zmiennikiem.
Dobry pływak nie boi się głębokiej wody. Z piłkarzami jest podobnie. Ten posiadający wysokie umiejętności po przejściu do lepszego klubu z pewnością sobie poradzi. I tak było z Andrzejem Kobylańskim, który po wywalczeniu srebrnego medalu na igrzyskach w Barcelonie (1992) przeniósł się z Siarki Tarnobrzeg do 1. FC Köln. Dla polskiego pomocnika było to duże wyzwanie. Jednak ponad 200 meczów rozegranych w kilku klubach na poziomie 1. i 2. Bundesligi pokazało, że dobry piłkarz także nie utonie.
Był uznawany za piekielnie zdolnego napastnika. Błyszczał w barwach warszawskiej Gwardii, był wyróżniającym się graczem polskiej młodzieżówki. W 1983 roku trafił do ŁKS-u Łódź i niemal z miejsca stał się ulubieńcem tamtejszej publiczności. Trzy lata później znała go już cała piłkarska Polska, po tym jak w towarzyskim starciu z Urugwajem (2:2) zdobył dwie bramki. Gdy w 1989 roku przeniósł się z Górnika Zabrze do greckiej Larisy, kibice krzyczeli do niego „Witaj, królu”. Obecnie o Krzysztofie Baranie mało kto już pamięta. Ale warto przypomnieć sylwetkę tego piłkarza.
O byłym pomocniku Wisły Kraków, Ruchu Chorzów, Legii Warszawa i Lechii Gdańsk można powiedzieć – reprezentant na piątkę. Może to zabrzmi złośliwie, ale nie taka była intencja autora tekstu. Łukasz Surma, który jest rekordzistą pod względem liczby występów w polskiej ekstraklasie (559 spotkań), zagrał bowiem w drużynie narodowej tylko 5 razy (bez gola). Może to trochę dziwić, ale gdy przypomnimy sobie nazwiska piłkarzy, z jakimi musiał rywalizować w środku boiska, sytuacja jest bardziej klarowna. Sam zainteresowany o występach w kadrze mówi krótko – były spełnieniem jego marzeń z dzieciństwa. I te wspomnienia pozostaną z nim do końca życia.
„Tego gola nie oddałbym nawet za mistrzostwo Polski” – tak o bramce zdobytej na MŚ w 2002 roku mówił po 17 latach portalowi Łączy Nas Piłka Paweł Kryszałowicz. Dla każdego piłkarza występ na mundialu to spełnienie marzeń. A gol strzelony na turnieju tej rangi pozostaje w pamięci do końca życia. Dla „Kryszała”, który rozegrał w reprezentacji Polski 33 mecze, najważniejszy był jednak ten... 34., stoczony o własne życie z nowotworem. Na całe szczęście okazał się zwycięski dla popularnego „Kryszała”.
„Do Bydgoszczy będę jeździł, a tu nie będę kupował” – mówi niezadowolony klient sklepu spożywczego w filmie Stanisława Barei – „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?”. Także i my udamy się w wirtualną podróż do miasta w województwie kujawsko-pomorskim. Jednak – żeby była jasność – nie z powodu poobrażanych punktów usługowych. Celem wycieczki nie będą też zakupy, ale stadion im. Zdzisława Krzyszkowiaka, czyli domowy obiekt Zawiszy.
Polska miała wielu znakomitych malarzy. O Aleksandrze Gierymskim, Stanisławie Ignacym Witkiewiczu (czyli słynnym Witkacym) czy Janie Matejce uczy się w szkołach. O rodzimych futbolistach raczej nie dowiemy się na lekcjach. Może to i szkoda, bo i w tej dziedzinie znaleźć możemy jedynego w swoim rodzaju „malarza”, choć z farbą i płótnem mającym niewiele wspólnego. Obchodzącego 43. urodziny Arkadiusza Malarza z mistrzami pędzla łączy jedna podstawowa kwestia – fach w ręku. A nawet w obu dłoniach.
Od blisko 40 lat (z przerwami) start piłkarskiego sezonu w Polsce poprzedza mecz o Superpuchar. O to trofeum walczą z reguły mistrz i zdobywca krajowego pucharu. Ale od każdej reguły zdarzają się wyjątki. Tak było w sytuacji, gdy oba zmagania wygrywała jedna drużyna. Wtedy triumfator ekstraklasy mierzył się z finalistą Pucharu Polski. A skoro mowa o zwycięzcy rozgrywek ligowych, to trzeba dodać, że od 2015 roku nie sięgnął on po Superpuchar. Być może nad mistrzem Polski zawisła swego rodzaju klątwa, podobna do tej, która od 2008 r. ciąży nad Legią.
Tego zawodnika często kojarzy się jako... męża swojej żony. Bieniuk był bowiem partnerem nieżyjącej już aktorki Anny Przybylskiej. Z tego powodu dziś postrzegany jest bardziej jako celebryta, a nie były piłkarz. My jednak przypomnimy reprezentacyjną karierę obrońcy gdańskiej Lechii, Amiki Wronki czy Widzewa Łódź. W koszulce z orzełkiem na piersi popularny „Palmer” wystąpił ośmiokrotnie.
Kto nie zna powiedzenia – rybka lubi pływać? Potocznego znaczenia tych słów chyba nie trzeba nikomu wyjaśniać. Gdy spojrzymy na nie od strony przyrodniczej, stwierdzimy, że ryba nie tyle lubi pływać, co po prostu – musi, bo bez wody nie przeżyje. Czemu wspominamy o tym w cyklu „Polskie stadiony”? Przyjrzymy się bowiem obiektowi Hutnika Kraków, który zbudowano w miejscu, gdzie przed laty radośnie pluskały się te wodne stworzenia.
Przez dziesięciolecia piłkarska reprezentacja Polski zwiedziła nasz kraj wszerz i wzdłuż. Domowe mecze biało-czerwoni rozgrywali zarówno w mniejszych miejscowościach, tych nieco większych, jak i dużych miastach. Jednym z takich zapomnianych miejsc jest obiekt katowickiej Akademii Wychowania Fizycznego, na którym Polacy rozegrali dwa spotkania międzypaństwowe. To jednak zamierzchłe czasy i mało kto o tym pamięta. Z tego powodu w cyklu „Polskie stadiony” opowiemy o historii obiektu, którego gospodarzem przed II wojną światową była nieistniejąca już drużyna Pogoni Katowice.
Ulubieniec kibiców szczecińskiej Pogoni, jedna z legend tego klubu i jego wychowanek. Jednak po największe laury w kraju Radosław Majdan sięgał nie z ukochanymi Portowcami, a z krakowską Wisłą. Grał z nią w europejskich pucharach, ale nie zdołał awansować do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Spełnił za to inne marzenie – to największe dla każdego piłkarza – zagrał w reprezentacji na mistrzostwach świata. Był to jedyny występ bramkarza ze Szczecina w meczu o stawkę w narodowych barwach.
Wołali na niego „Włodar” albo „Nędza”. Jednak o to, które ze wspomnianych pseudonimów bardziej wolał, należałoby już zapytać samego zainteresowanego. Napastnik z niego był chimeryczny. Potrafił koncertowo zaprzepaścić znakomitą sytuację, jak i wykorzystać tę ekstremalnie trudną. Często irytował tym fanów Legii Warszawa. Ale taki był jego urok. Fani stołecznej drużyny z pewnością pamiętają także przyjemniejsze dla nich momenty związane z Piotrem Włodarczykiem – jak chociażby mistrzostwo Polski z 2006 roku wywalczone po jego golu w starciu z Górnikiem w Zabrzu. Gorzej szło mu w reprezentacji Polski. Cztery spotkania i dwa gole to dość skromny dorobek na przestrzeni ponad 5 lat.
Czy zastanawialiście się państwo, ile razy w historii finałów Pucharu Polski dochodziło do sytuacji, w której naprzeciw siebie stawali lider i wicelider ekstraklasy? Jeśli nie, spieszymy z odpowiedzią. Aż trudno w to uwierzyć, ale dotąd zdarzyło się to zaledwie... sześciokrotnie. Mecz Legia – Raków był więc siódmym takim przypadkiem. A warto dodać, że tylko raz zdarzyło się, by w takim zestawieniu nie znalazła się drużyna z Warszawy. Przypominamy wszystkie finałowe spotkania z serii lider kontra wicelider ekstraklasy.
Położona niedaleko Poznania miejscowość Wronki kojarzy się głównie ze... znanym producentem sprzętów AGD oraz... zakładem karnym. Ale kibice pamiętają przede wszystkim o nieistniejącym już klubie Amica – należącym do holdingu o tej nazwie. W tym odcinku cyklu „Polskie stadiony” przyjrzymy się nieco już zapomnianemu obiektowi, na którym w latach 90. i pierwszej połowie 2000. mecze rozgrywała drużyna popularnych Kuchennych.
Legia Warszawa to najbardziej utytułowana drużyna w historii Pucharu Polski – ten fakt nie podlega dyskusji. Stołeczny zespół aż 24 razy grał w finale i sięgnął po 19 trofeów. 2 maja 2023 roku stanie przed szansą wygrania tych rozgrywek po raz 20. Na to, by ponownie mieć okazję do triumfu w Fortuna Pucharze Polski, „Wojskowi” musieli się czekać długie pięć lat. Przyjrzyjmy się kilku najbardziej pamiętnym finałom zakończonym zwycięstwem legionistów.
Gdy byli młodzi, często ich mylono. Wyglądali bowiem jak dwie krople wody, co w przypadku bliźniaków nie jest niczym nadzwyczajnym. Z wiekiem nie było już problemów z rozróżnieniem, który z panów to Michał, a który Marcin. Obecnie różnice są już znaczące – co zresztą widać na zdjęciu. Kariera każdego z braci potoczyła się inaczej, choć do pewnego momentu grywali wspólnie w tych samych klubach, ale na innych pozycjach. Różnie wyglądały ich reprezentacyjne losy. Obrońca Michał został jedną z legend kadry, zaś napastnik Marcin miał w niej tylko przysłowiowe pięć minut.
Nie od dziś wiadomo, że jak kraj długi i szeroki, kibice Lecha Poznań i Legii Warszawa nie darzą się sympatią. W historii zdarzały się jednak takie sytuacje, w których jakiś piłkarz reprezentował barwy jednego, a potem drugiego z tych klubów. Czy można grać dla Kolejorza oraz Wojskowych i cieszyć się szacunkiem sympatyków obu drużyn? Oczywiście, że tak. Przykładem jest bramkarz Piotr Mowlik.
Czasy świetności klubu z Grodziska Wielkopolskiego już dawno minęły. Dziś mieszkańcy tego niewielkiego miasta z łezką w oku wspominają wizyty na ich stadionie znanych europejskich drużyn. Choć zespół Groclinu Dyskobolii zniknął z piłkarskiej mapy w 2008 roku (fuzja z Polonią Warszawa), to jego obiekt po latach znów pojawił się w ekstraklasie dzięki Warcie Poznań, która rozgrywa tam domowe spotkania. Dzisiejszy odcinek cyklu „Polskie stadiony” będzie poświęcony grodziskiemu zabytkowi (z uwagi na drewnianą trybunę) powstałemu w 1925 roku.
Gdyby nie twardy góralski charakter, nie wiadomo, jak potoczyłaby się kariera Marka Motyki. Miał 12 lat, gdy zmarła jego matka, a ojciec nie wykazywał wielkiego zainteresowania synem. Pozostawione samemu sobie dziecko często schodzi w takich sytuacjach na złą drogę. Na szczęście w przypadku „Marcysia” – bo taki nosił później pseudonim – tak się nie stało. Chłopiec odnalazł swą pasję w futbolu. Pierwsze piłkarskie kroki stawiał w rodzinnym Żywcu, a następnie przeniósł się do Krakowa. Przez Hutnika trafił do Wisły, której został legendą (370 meczów). Spełniło się też jego marzenie o grze w reprezentacji Polski.
Z Wojciechem Kowalczykiem jest trochę tak, jak z jednym z bohaterów filmu „Pitbull” Patryka Vegi, który mawiał: „Co ja jestem zupa pomidorowa, żeby mnie wszyscy lubili?”. Choć są i tacy, którzy nie należą do smakoszy tego tradycyjnego dania kuchni polskiej. I podobnie jest z „Kowalem”. Przez jednych uwielbiany, przez innych znienawidzony. Zawsze miał swoje zdanie i potrafił w dosadnych słowach wyrazić to, co myślał. Jedno nie ulega wątpliwości – Kowalczyk dobrym piłkarzem był, i basta!
1 października 2022 roku to data szczególna dla kibiców Pogoni Szczecin. Tego dnia w pełni oddany do użytku został tak długo wyczekiwany przez nich nowy stadion Portowców. To jedna z najnowocześniejszych aren piłkarskich w naszym kraju, której budowa trwała 3,5 roku. Ale zanim powstała, pod adresem Karłowicza 28 znajdował się zupełnie inny obiekt, który w niczym nie przypominał obecnego. W cyklu „Polskie stadiony” przyjrzymy się historii poprzedniego „domu” Pogoni, określanego przez miejscowych mianem Papricany.
Jeszcze do niedawna stadion PGE Narodowy był twierdzą nie do zdobycia dla rywali biało-czerwonych. Przez nieco ponad 7 lat Polska nie dała się na nim pokonać żadnej z drużyn – nawet tym z najwyższej półki. Wszystko zmieniło się 15 listopada 2021 roku. W ten chłodny listopadowy wieczór skończyła się dobra passa, gdy nasza kadra uległa Węgrom (1:2) w eliminacjach MŚ 2022. Od tamtej pory reprezentacja Polski nie wygrała meczu na tym obiekcie.
Zygmunt Anczok – najwybitniejszy lewy obrońca w historii polskiej piłki – na świat przyszedł w Lublińcu 14 marca 1946 roku. Pierwsze sukcesy „Ana” (bo taki miał pseudonim) święcił jednak... w czwórboju lekkoatletycznym (skok w dal, skok wzwyż, bieg na 60 metrów i rzut piłką palantową). Dzięki niebywałej wręcz wydolności czuł się w tej dyscyplinie jak ryba w wodzie, czego dowodem było mistrzostwo szkoły, wywalczone w rodzinnym mieście.
Fanom ŁKS-u tego pana przedstawiać nie trzeba. To piłkarz, który choć był nominalnym obrońcą, potrafił też strzelać sporo goli. Eksplozja talentu Tomasza Kłosa nastąpiła w sezonie 1997/98. Tylko w rundzie jesiennej osiem razy posłał piłkę do bramki przeciwników (prowadził nawet w klasyfikacji strzelców!). Tygodnik „Piłka Nożna” uznał go wówczas za „Odkrycie Roku”. Dobra dyspozycja ełkaesiaka nie uszła uwadze selekcjonera reprezentacji Polski Janusza Wójcika, który powołał go na zimowe zgrupowanie w Ameryce Południowej.
Do szatni seniorów poznańskiego Lecha wszedł jako 16-latek, a rok później zadebiutował w ekstraklasie. Zanim został napastnikiem, grywał na lewym skrzydle. Snajpera widział w nim Wojciech Łazarek, który trenował go w Aluminium Konin. Gdy ponownie trafili na siebie w Widzewie Łódź, popularny „Baryła” zagadnął w swoim stylu: „A gdzie ty się tam szwendasz po tej lewej stronie?”. I tak „Wichniar” już na stałe zameldował się na szpicy. Wówczas zaczął częściej trafiać do siatki. To pomogło mu w transferze do Niemiec, gdzie – choć nie od razu – został „Królem Arturem” Arminii Bielefeld. A jak to wyglądało w przełożeniu na występy w reprezentacji Polski?
Gdy młodsi kibice słyszą pseudonim „Kosa”, na myśl przychodzą im najprawdopodobniej Kamil Kosowski bądź Jakub Kosecki. Jednak tym prawdziwym, bo pierwszym „Kosą”, był ojciec ostatniego z wymienionych – Roman Kosecki. Buntownik z wyboru, noszący długie włosy i kolczyki, ale też człowiek, który miał zawsze własne zdanie i potrafił walczyć o swoje. 15 lutego przypadają jego kolejne urodziny.
Nazwisko Koźmiński jest dobrze znane w Polskim Związku Piłki Nożnej. Przed laty funkcję rzecznika prasowego i członka prezydium zarządu futbolowej centrali pełnił Zbigniew Koźmiński. W ślady ojca poszedł jego syn Marek, który w 2012 roku rozpoczął pracę w PZPN-ie, ale jako wiceprezes ds. zagranicznych. Wychowanek krakowskiego Hutnika największą karierę zrobił we Włoszech (Udinese, Brescia, Ancona). I to właśnie dobra gra na Półwyspie Apenińskim otworzyła lewemu obrońcy (bądź pomocnikowi) drogę do reprezentacji Polski, w której wystąpił 45-krotnie.
Przez reprezentację Polski przewinęło się przez lata wielu piłkarzy. Trudno dokładnie zliczyć, ilu ich tak naprawdę było (to już zadanie dla statystycznych pasjonatów). Jednych zawodników pamiętamy doskonale, drugich mniej, a trzecich wcale. Ale to normalna kolej rzeczy. Warto więc odświeżyć pamięć kibiców i przypomnieć im o trochę zapomnianych graczach. Jednym z nich jest Radosław Kałużny, mający na koncie 41 występów w koszulce z orzełkiem i dwukrotny mistrz Polski z Wisłą Kraków.
Jako piłkarz przywiózł medal z mistrzostw świata za 3. miejsce w hiszpańskim turnieju. W reprezentacji rozegrał w sumie 40 spotkań. Będąc trenerem, chętnie wprowadzał w życie nowinki techniczne i taktyczne, poznane podczas studiów w Wyższej Szkole Sportowej w Kolonii i pracy z juniorami w Niemczech. W Polsce dorobił się przez to przydomku „Doktor”. W dzisiejszym odcinku cyklu „Z biegiem lat, z biegiem dni” prezentujemy sylwetkę byłego obrońcy (niekiedy pomocnika) – Stefana Majewskiego.
W Polsce przez wielu wykpiwany, prześmiewczo określany mianem „Drewnialdo”. Złośliwe uwagi Grzegorz Rasiak puszczał mimo uszu, a niedowiarkom odpowiadał w najlepszy możliwy sposób, jak na napastnika przystało – strzelonymi golami. Z powodzeniem radził sobie w Groclinie Dyskobolii Grodzisk Wlkp. – tak w kraju, jak i podczas meczów w europejskich pucharach. Radosnych chwil dostarczył też kibicom reprezentacji Polski. A prześmiewcom zamknął usta udanymi występami w barwach Derby County i Southampton, gdzie zasłużył na inny, dużo przyjemniejszy pseudonim – „Rasialdo”.
Wszystko zaczęło się w Rotterdamie, choć na świat przyszedł w Łodzi. Syn słynnego ojca – Włodzimierza. Od najmłodszych lat zastanawiano się, czy dorówna kiedyś Smolarkowi seniorowi. Pierwsze piłkarskie kroki stawiał w dziecięcym zespole Eintrachtu Frankfurt pod okiem taty, a po przenosinach do Holandii w szkółce VV Spirit, aż zakotwiczył w Feyenoordzie. To z tego klubu wypłynął na szerokie wody. Na pewno nie splamił nazwiska, a nam – kibicom reprezentacji Polski – sprawił wiele radości i dostarczył wielu niezapomnianych chwil.
Człowiek, którego nie trzeba przedstawiać. Starsi kibice z pewnością pamiętają bramkarskie popisy „Tomka” w słynnym meczu z Anglią na Wembley w 1973 roku. Natomiast młodsi fani futbolu kojarzą go z... ciętego języka. Bo gdy trzeba, Jan Tomaszewski nie przebiera w słowach. Od lat uchodzi za naczelnego krytyka w piłkarskim środowisku. I choć nie każdy się z nim zgadza, to trzeba przyznać, że czasami ma sporo racji. Skupmy się jednak na jego karierze w drużynie narodowej. Na kartach historii polskiego futbolu zapisał się bowiem złotymi zgłoskami.
Jedni stracili kończynę w wypadku, drudzy urodzili się bez niej, a jeszcze inni przyszli na świat z wadą ręki lub nogi. Choć przeżywali różne sytuacje życiowe, a świat walił się im niekiedy na głowę, to zawsze wracali silniejsi. Silniejsi do tego stopnia, że nie zważając na koleje losu, próbowali odnaleźć się w sporcie. Dzięki takim ludziom zrodził się ampfutbol – dyscyplina, która w Polsce zyskuje coraz większą popularność. I trudno się temu dziwić, bo gdy popatrzymy na to, jak – mówiąc kolokwialnie – ampfutboliści „zasuwają” o kulach po boisku, ich mecze ogląda się z wielkim podziwem, entuzjazmem i zaciekawieniem.
W eliminacjach MŚ 2002 odgrywał kluczową rolę w reprezentacji Polski prowadzonej przez Jerzego Engela. Po 16 latach przerwy jego gole pozwoliły biało-czerwonym ponownie zagrać na mundialu. 22 grudnia bohater tamtych kwalifikacji Emmanuel Olisadebe będzie obchodził urodziny, tym razem 44.
Uwielbiany w granatowej części Turynu, jak i przez kibiców reprezentacji Polski. Człowiek, który dałby się pokroić za drużynę narodową. Na co dzień – kochający mąż i ojciec, na boisku – prawdziwy twardziel, człowiek z charakterem, bez którego trudno sobie wyobrazić obronę biało-czerwonych. Oto alfabet „człowieka z żelaza” – Kamila Glika.
„Domarski... Gol! Gol! Sensacja na Wembley!” – któż nie słyszał tego niezapomnianego komentarza Jana Ciszewskiego. Bohater tej akcji Jan Domarski w reprezentacji Polski zdobył tylko dwie bramki. Jednak trafieniem z 17 października 1973 roku zapisał się na kartach historii polskiego futbolu. Gol strzelony przez napastnika mieleckiej Stali w starciu z Anglikami miał niebagatelne znaczenie. Dzięki remisowi w jaskini lwa biało-czerwoni awansowali na MŚ w RFN-ie.
Mistrzostwa świata w Katarze będą 9. mundialem, w którym weźmie udział reprezentacja Polski. Awans nie byłby jednak możliwy, gdyby za sterami kadry nie siedzieli wybitni trenerzy. Jedni osiągali z drużyną narodową ogromne sukcesy, inni znacznie mniejsze. Czesław Michniewicz będzie ósmym selekcjonerem, który poprowadzi biało-czerwonych na mistrzostwach świata. Na ocenę występu Polaków przyjdzie jeszcze czas. Ale teraz warto przypomnieć tych siedmiu wspaniałych, dzięki którym mogliśmy przeżywać mecze biało-czerwonych na najważniejszej piłkarskiej imprezie.
Był to jeden z najdziwniejszych turniejów w całej historii. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się bowiem tak, aby mistrzostwa Europy rozgrywano aż w 11 krajach. Co więcej, turniej określany jako Euro 2020 był nim właściwie tylko z... nazwy. Z uwagi na pandemię koronawirusa odbył się on – z konieczności – w roku nieparzystym (2021) – co też było nowością. Przez ten czas wiele zmieniło się w kadrach zespołów. Pojawili się nowi zawodnicy, niektórzy zostali w domach z uwagi na kontuzje, inni zostali skreśleni przez szkoleniowców. Zmiana zaszła też w polskiej kadrze – na stanowisku selekcjonera. O szczegółach w poniższym alfabecie.
W Bibliotece prezentowaliśmy nietypowe kolory koszulek, w jakich grała reprezentacja Polski. Teraz chcielibyśmy się skupić na trykotach, w których nasza drużyna narodowa wystąpiła na wielkich turniejach – mistrzostwach świata, Europy czy igrzyskach olimpijskich. Te koszulki przez lata bardzo się zmieniały, a ich wygląd starali się jak najdokładniej odwzorować nasi graficy.
Piękne gole są nieodłączną częścią futbolu. To one, oczywiście oprócz zwycięstw i zdobytych trofeów, zapadają w pamięć kibiców. W historii startów reprezentacji Polski w meczach o stawkę widzieliśmy wiele takich bramek. Ale wybranie tylko 10 z nich nie było zadaniem łatwym. To nasza subiektywna lista, nie każdy zgodzi się zapewne z takim wyborem. Z góry przepraszamy natomiast tych, których efektowne trafienia się na niej nie zmieściły. Bramki zamieściliśmy w porządku chronologicznym, a dany piłkarz pojawia się w tym zestawieniu tylko raz, czym jeszcze bardziej utrudniliśmy sobie zadanie.
Lubin – to miasto uznawane jest za stolicę polskiej miedzi. Miejscowy koncern KGHM jest jednym z czołowych jej producentów na świecie. Ale ta kwestia z punktu widzenia kibicowskiego nie ma większego znaczenia. Dla lubińskiego fana piłkarskiego liczy się tylko jeden klub – Zagłębie. Dzisiejszy odcinek cyklu „Polskie stadiony” poświęcony będzie właśnie obiektowi popularnych Miedziowych, mieszczącemu się przy ulicy Marii Skłodowskiej-Curie 98.
Park Śląski – to miejsce jest nazywane zielonymi płucami Górnego Śląska. Tereny te formalnie znajdują się na terenie Chorzowa. Kibice piłkarscy podróżujący za naszą reprezentacją po Polsce wiedzą doskonale, że właśnie tam znajduje się legendarny Kocioł Czarownic. Ale to nie jedyny obiekt, na który natrafimy w tej okolicy. Na jego obrzeżach położona jest jeszcze jedna arena futbolowa. Przy Bukowej 1A znajduje się bowiem stadion GKS-u Katowice, i to właśnie jemu będzie poświęcony dzisiejszy odcinek.
W dobie internetu tradycyjna prasa odchodzi na dalszy plan. Niektórzy twierdzą, że w ogóle odchodzi do lamusa. Czy jest to słuszna droga, czas pokaże. Ale jest jeszcze wielu miłośników tradycyjnych wydań prasowych, biegnących rano do kiosku, lubiących trzymać gazetę w dłoniach i słyszeć szelest przewracanych stron. Ale nie tylko im chcemy przypomnieć pamiętne okładki „Przeglądu Sportowego” i „Piłki Nożnej”, które po ważnych wydarzeniach prześcigały się w mniej lub bardziej oryginalnych tytułach.
Historia GKS-u Bełchatów jest dość młoda, zaczyna się bowiem w 1977 roku. To właśnie wtedy (26 listopada) powołano do życia Górniczy Klub Sportowy „Węgiel Brunatny” Bełchatów, który powstał na bazie sekcji piłki nożnej MZKS Skra (wcześniej RKS Skra). Pierwszy prowizoryczny stadion wybudowano w tym mieście po II wojnie światowej. Ale historia miejsca, w którym stanął, sięga lat 30. XX wieku. I jest niezmiernie ciekawa.
Najnowsza historia stadionu przy Księdza Piotra Ściegiennego 8 w Kielcach sięga 2004 roku. To właśnie wtedy rozpoczęła się w tym miejscu budowa nowoczesnej – jak na tamte czasy – areny piłkarskiej. Nie oznacza to jednak, że wcześniej pod tym adresem mieściło się coś całkiem innego niż piłkarski obiekt. Najstarsza historia kieleckiego stadionu sięga lat 20. XX wieku. I nie jest wcale związana z Koroną, która dziś jest gospodarzem Areny. Przez dekady był to bowiem „dom” innego klubu z miasta scyzoryków – Błękitnych Kielce.
Olimpijska 5/9 w Gdyni – to adres, który doskonale zna każdy kibic Arki. Tam od 2000 roku żółto-niebiescy rozgrywają domowe mecze. Należy jednak pamiętać, że to miejsce było wcześniej przez lata siedzibą innego trójmiejskiego klubu – Bałtyku. Od tego czasu zmieniło się bardzo wiele, a sam obiekt w niczym nie przypomina już tego, który pamiętają chyba tylko najstarsi kibice jednej bądź drugiej drużyny. Obecnie jest to Stadion Miejski, na którym w roli gospodarza występują przede wszystkim Arkowcy.
Mistrzostwa Europy we Francji w 2016 roku zapamiętamy na długo. Po latach posuchy na międzynarodowej arenie, kiedy to biało-czerwoni zapewniali sobie wprawdzie awans do turniejów mistrzowskich, ale kończyli udział w MŚ czy ME po fazie grupowej, w końcu nastąpił przełom. Drużyna Adama Nawałki dostarczyła nam wielu niezapomnianych momentów. Polska dotarła aż do ćwierćfinału Euro 2016. Zabrakło naprawdę niewiele, by znaleźć się w gronie czterech najlepszych zespołów Starego Kontynentu.
Jeśli wierzyć w magię liczb, czwórka oznacza rozsądek i niezawodność w działaniu. W szkole czwórka to po prostu ocena dobra – obiekt westchnień niektórych uczniów czy studentów. W polskim hip hopie także pojawia się ta liczba – i to podwójnie. Bo który fan tejże muzyki nie słyszał o legendarnym zespole Kaliber 44? W piłce nożnej czwórka może być czymś zarówno dobrym, jak i złym. Jeśli dotyczy passy zwycięstw, wszystko jest jak najbardziej na miejscu. Gorzej dzieje się, gdy dotyczy serii porażek... I właśnie pewnemu rodzajowi serii związanej ze Stadionem Wrocław (obecnie Tarczyński Arena) będzie poświęcony poniższy tekst.
Choć historia poznańskiego Lecha sięga już stu lat, to ta związana ze stadionem przy Bułgarskiej jest znacznie krótsza. Kolejorz, nim zadomowił się pod dobrze znanym adresem, grywał na kilku innych obiektach, z których większość już albo nie istnieje, albo popadła w ruinę. Do stacji końcowej – posługując się terminologią kolejarską – poznański zespół dojechał dopiero w 1980 roku, mimo że prace nad budową „domu” rozpoczęły się... 12 lat wcześniej. Dziś pora przyjrzeć się historii stadionu Lecha, który obecnie w niczym już nie przypomina tego, jaki kibice pamiętają jeszcze z lat 90. czy początku XXI wieku.
Dla kibiców Lechii Gdańsk to miejsce przez 65 lat było ziemią świętą. To właśnie w dzielnicy Aniołki w 1927 roku powstał stadion, na którym po II wojnie światowej przez dziesięciolecia mecze rozgrywała ekipa biało-zielonych. Na trybunach Prostej i Pod Zegarem zasiadali najwierniejsi fani trójmiejskiego klubu, którzy z pokolenia na pokolenie gorącym dopingiem wspierali swoich ulubieńców. 29 maja 2011 roku wielu z nich łezka z pewnością zakręciła się w oku. Tego dnia na Traugutta 29 Lechia zagrała w lidze po raz ostatni. Drużyna opuściła dobrze znane sobie mury i przeniosła się na nowoczesny i znacznie większy obiekt w dzielnicy Letnica. O starym stadionie pamiętają jednak w mieście do dziś.
„Zjawia się i znika, śliczny taki – Mister of America” – śpiewała przed laty Małgorzata Ostrowska z zespołem Lombard. To prawie tak – a wiadomo, że prawie robi wielką różnicę – jak ze stadionem bytomskiej Polonii. Ponad 90-letni obiekt z pięknem nie ma już wprawdzie nic wspólnego od niepamiętnych czasów, a w ostatnich latach głównie... znikał w oczach – i to dosłownie. Rozbierano kolejne sektory, i to nie tylko te niewykorzystywane, co doprowadziło finalnie do sytuacji, w której nie można było na nim rozgrywać meczów piłkarskich. Ale, po kolei.
Gdy na Podlasiu zapytasz kogoś, komu kibicuje, odpowiedź przeważnie będzie jedna – Jagiellonii. Klub z Białegostoku to w końcu duma regionu oraz najbardziej utytułowany i rozpoznawalny zespół z północno-wschodniego zakątka Polski. Swoje mecze Jaga rozgrywa na Stadionie Miejskim przy ulicy Słonecznej 1. Od wielu już lat obiekt ten jest „domem” żółto-czerwonych, choć wcześniej grały tam inne zespoły – Gwardia Białystok, a później Hetman, który od początku lat 90. był kontynuatorem gwardyjskiego klubu.
„Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu” – kto z nas nie zna tego słynnego powiedzenia, którego początki sięgają czasów starożytnych? Związane ono było z rozbudowaną siecią dróg Imperium Rzymskiego, a każda z nich kończyła się w stolicy kraju. Przekładając je na naszą rzeczywistość i piłkarski Puchar Polski, możemy stwierdzić, że wszystkie drogi prowadzą do… Warszawy. Od 2014 roku miejscem rozgrywania finału „Pucharu Tysiąca Drużyn” został Stadion Narodowy. Ale w ostatnich latach zdarzyły się 2 wyjątki od tej reguły. Z powodu pandemii koronawirusa i zlokalizowaniu na warszawskim obiekcie Szpitala Narodowego, decydujące mecze odbyły się w Lublinie. W 2022 roku finał wreszcie wrócił do „domu”.
O tym, że fani dwóch łódzkich klubów – ŁKS-u i Widzewa – nieszczególnie za sobą przepadają, wiadomo nie od dziś. Niektórzy kibice wyrażali animozje względem oponenta poprzez zabawne treści wypisywane na murach, o czym zapewne niejedna osoba w Polsce słyszała. Dowcipni sympatycy spod znaku RTS-u poszli jeszcze dalej i ukuli termin „Estadio da Gruz”, nawiązujący do nazwy obiektu Benfiki Lizbona – Estádio da Luz, czyli Stadionu Światła. Jednakże z blaskiem świateł wspomniane wcześniej określenie miało niewiele wspólnego, nawiązywało zaś do... fatalnego stanu areny ŁKS-u przy Alei Unii Lubelskiej, mającej dawno za sobą lata świetności. Obecnie mało kto już o tym pamięta, bowiem ełkaesiacy – tak jak widzewiacy – doczekali się wreszcie stadionu na miarę XXI wieku.
Polonia Warszawa to najstarszy klub w stolicy Polski, który został założony w 1911 roku. O drużynie z ulicy Konwiktorskiej 6 jej kibice mówią – Duma Stolicy. Jednakże z dawnej świetności niewiele już zostało, a Czarne Koszule od lat błąkają się po niższych ligach. Fani z K6 (jak w skrócie określa się „dom” Polonii) mają nadzieję, że dla ich zespołu wreszcie nadejdą lepsze dni. Podobnie jak dla mocno już wysłużonego stadionu, którego historia rozpoczyna się pod koniec lat 20. ubiegłego wieku.
Gdy w Polsce walił się socjalizm, w Jastrzębiu-Zdroju rodził się nowy stadion piłkarski, który był odpowiedzią na zapotrzebowanie mieszkańców miasta na futbol na najwyższym poziomie. Miejscowy GKS, odnoszący sukcesy w połowie lat 80., potrzebował większego obiektu. Zrządzeniem losu, nie doczekał się ekstraklasy. Ku rozpaczy fanów, inauguracja nowej areny zbiegła się ze spadkiem z najwyższej klasy rozgrywkowej.
Historia meczów Polski ze Szwecją rozpoczyna się w odległych czasach. Pierwsza konfrontacja miała miejsce w 1922 roku w Sztokholmie. I choć było to tylko spotkanie towarzyskie, to jednak przeszło do historii. Józef Klotz strzelił bowiem pierwszego gola w oficjalnym meczu biało-czerwonych, a Polacy odnieśli premierowe zwycięstwo (2:1). W meczach o punkty już tak dobrze nie było. Na osiem spotkań o stawkę nasza kadra wygrała tylko raz – i to dawno temu, bo na pamiętnych mistrzostwach świata w 1974 roku.
Wbrew nazwie, stadion we Wrocławiu nigdy nie gościł uczestników igrzysk olimpijskich. Choć przez lata niektórzy w naszym kraju twierdzili inaczej. Imprezą, w której rzekomy „udział” przypisywano temu obiektowi, były igrzyska w Berlinie (1936). Ale stadion wybudowany 8 lat wcześniej... nie nadawał się do organizacji tej rangi zawodów. Owszem, w czerwcu 1930 roku odbyły się tam III Igrzyska Niemieckie, jednak nie miały one nic wspólnego z najważniejszymi zmaganiami sportowców z całego świata.
Był trzeci w klasyfikacji najlepszych strzelców Legii Warszawa w europejskich pucharach (z 16 golami). Z klubem ze stolicy dwukrotnie zdobył mistrzostwo Polski i raz krajowy puchar. W barwach Wojskowych rozegrał 238 spotkań i zdobył 68 bramek. W 2005 roku dołączył do Galerii Sław stołecznego zespołu. Sukcesy klubowe nie przełożyły się jednak na występy w reprezentacji Polski, w której nigdy nie zagrał. Ale potem trafił do kadry jako asystent Andrzeja Strejlaua. Później pracował w Polskim Związkiem Piłki Nożnej. Jan Pieszko zmarł 20 marca 2022 roku w wieku 80 lat.
Od czasu przyznania Polsce organizacji Euro 2012 (wraz z Ukrainą) stadiony w naszym kraju zaczęły rosnąć niczym grzyby po deszczu. Niektóre były tylko modernizowane, inne budowano od podstaw. Jednak nie wszędzie powiał wiatr odnowy. Jednym z takich miejsc był Olsztyn. Gdy przyjrzymy się z bliska obiektowi Stomilu, odniesiemy wrażenie, jakby czas stanął w miejscu. Stadion niewiele zmienił się od lat 90., kiedy popularni Gumowi występowali na boiskach ekstraklasy.
Stadion imienia Adolfa Hitlera – ta nazwa nie brzmiała dumnie. Wśród obywateli naszego kraju budziła wręcz odrazę. Tym bardziej, że po II wojnie światowej stadion znalazł się na terytorium Polski, tak zniszczonej przecież przez hitlerowski reżim. Mieszkańcy Górnego Śląska doskonale wiedzą, o jaki obiekt chodzi. Dziś przybliżymy historię stadionu Górnika Zabrze, który długo – bo nawet jeszcze na początku XXI wieku (!) – nosił imię nazistowskiego zbrodniarza.
Na ten dzień – 27 marca 2018 roku – czekano od dawna. Po trwającej blisko 8,5 roku modernizacji na Stadionie Śląskim znów rozbłysły jupitery. W słynnym Kotle Czarownic ponownie dało się poczuć atmosferę piłkarskiego święta. Reprezentacja Polski, przygotowująca się do mundialu w Rosji, zagrała z Koreą Południową.
Są w Polsce stadiony, na których przed laty tylko sporadycznie gościła nasza reprezentacja. Gdy dziś przeglądamy książki poświęcone historii biało-czerwonych – chociażby te napisane przez Andrzeja Gowarzewskiego – dowiadujemy się, że kadra grała na przykład na kameralnym stadionie w Brzeszczach. Innym razem biało-czerwoni zagrali w Iławie. W dzisiejszym odcinku odwiedzimy kolejny taki „nieoczywisty” obiekt – tym razem w Słupsku.
Kibicom piłkarskim – zwłaszcza tym jeżdżącym po kraju za reprezentacją Polski – Chorzów kojarzy się przede wszystkim ze Stadionem Śląskim i wieloma niezapomnianymi meczami biało-czerwonych. Dla mieszkańców tego miasta liczy się jednak przede wszystkim inny, znacznie mniejszy obiekt – ten położony przy ulicy Cichej 6, na którym spotkania rozgrywa miejscowy Ruch. To właśnie historii tego miejsca będzie poświęcony kolejny odcinek „Polskich stadionów”.
„Tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco” – śpiewali niegdyś bracia Golcowie. Jednak w przypadku stadionu, na którym chcielibyśmy skupić swą uwagę, historia potoczyła się dokładnie odwrotnie. Gdy spojrzymy dziś na to miejsce, aż trudno uwierzyć, że kiedyś był to trzeci pod względem pojemności obiekt w Polsce, a na jego murawie odbywały się mecze międzypaństwowe z udziałem biało-czerwonych. To tu gole strzelali Grzegorz Lato, Kazimierz Deyna czy Zbigniew Boniek. Niestety, stadion Warty Poznań przez wiele lat systematycznie popadał w ruinę, aż doszedł do obecnego stanu. I nic nie wskazuje na to, że otrzyma nowe życie.
O miejscowości Brzeszcze wiele osób w Polsce zapewne nigdy nie słyszało. Warto uchylić nieco rąbka tajemnicy, dlaczego akurat temu miastu zdecydowaliśmy się poświęcić kolejny odcinek cyklu „Polskie stadiony”. I nie chodzi nam tutaj wcale o osobę byłej premier Beaty Szydło, która właśnie tam rozpoczynała karierę polityczną – jako burmistrz (pochodzi z pobliskiego Pocieszyna). Skupimy się na aspekcie piłkarskim, a konkretnie – na obiekcie miejscowego Górnika, na którym przed laty grała reprezentacja Polski.
W historii polskiego futbolu nieczęsto zdarzało się, aby jeden klub aż trzykrotnie na przestrzeni lat zmieniał miejsce „zamieszkania”. Ale tak właśnie było w przypadku Wisły Kraków. Biała Gwiazda nim trafiła na dobrze wszystkim znany obiekt przy ulicy Reymonta w Krakowie występowała jeszcze na dwóch innych stadionach, które w tamtym czasie były jej domem. Pierwszy z nich pojawił się w 1914 roku, ale przymiarki pod budowę sportowej areny dla Wisły rozpoczęły się 5 lat wcześniej.
Województwo warmińsko-mazurskie to jeden z piękniejszych zakątków Polski. Właśnie w te rejony nasi rodacy tłumnie zjeżdżają podczas wakacji, aby rozkoszować się pięknymi okolicznościami przyrody. Jednym z ciekawszych miejsc na mapie jest Iława, którą przed wybuchem II wojny światowej określano mianem „Perły Oberlandu” (w tamtym czasie znajdowała się na terenach Prus Górnych – z niem. Oberland). Miasto otoczone jest z dwóch stron (od zachodu i północy) Parkiem Krajobrazowym Pojezierza Iławskiego i położone jest nad najdłuższym jeziorem w Polsce – Jeziorakiem. I właśnie w jego pobliżu wybudowany został przed wieloma laty stadion miejscowego klubu piłkarskiego.
Choć drużyna Widzewa powstała w 1910 roku (jako TMRF Widzew), to przez kolejne lata nie mogła znaleźć sobie miejsca na łódzkiej ziemi. Zespół występował na wynajmowanych od miejscowych stowarzyszeń sportowych boiskach – nieistniejących już Turystów i ŁTS-G, jak również na miejskim obiekcie w parku 3-go Maja. Starania działaczy (od 1922 r. RTS Widzew) o pozyskanie terenów pod budowę własnych obiektów sportowych przyniosły efekt w 1928 roku. Magistrat przyznał im plac na Polesiu Widzewskim przy ulicy Rokicińskiej 28B, która dziś nosi nazwę alei Józefa Piłsudskiego 94. Po dwóch latach czerwono-biało-czerwoni mogli wreszcie zagrać we własnym domu.
Stadion Cracovii to jeden z tych obiektów, który – mówiąc kolokwialnie - swoje w życiu przeszedł. Od początku ciążyło nad nim jakieś fatum – a to zniszczyli go Rosjanie, a to zalała go powódź, to znowu uszkodziła go bomba lotnicza podczas II wojny światowej, kiedy indziej zaś podpalili go nieznani sprawcy. Jednak za każdym razem odradzał się niczym mityczny Feniks z popiołów. Obecnie fani krakowskiego klubu mogą poszczycić się kameralnym stadionem na ponad 15 tysięcy miejsc, który mocno różni się od dawnego domu Pasów.
Stal Mielec należała przed laty do czołowych klubów piłkarskich w Polsce. W jej barwach występowały wielkie gwiazdy naszego futbolu: Grzegorz Lato, Andrzej Szarmach, Henryk Kasperczak, Jan Domarski czy Zygmunt Kukla. Dawny obiekt przy ulicy Solskiego 1 był świadkiem wielu niezapomnianych wydarzeń. Gościły tam takie zespoły, jak Real Madryt, Hamburger SV czy Crvena Zvezda Belgrad. W Mielcu swoje mecze rozgrywała również nasza reprezentacja narodowa. Od tamtego czasu upłynęło jednak sporo wody w pobliskiej Wisłoce, a stadion Stali zmienił się nie do poznania.
Mecze z Rosją od niepamiętnych czasów elektryzowały polską publiczność. Ma to oczywiście związek z historią. Po II wojnie światowej relacje pomiędzy oboma narodami były bardzo napięte. Gdy dochodziło więc do konfrontacji na stadionowej murawie ze Związkiem Radzieckim, spotkania te miały polityczny wydźwięk. Ewentualny sukces biało-czerwonych nad Wielkim Bratem ze Wschodu był – co zrozumiałe – entuzjastycznie przyjmowany przez kibiców.
Dla wielu fanów Lecha jest bardzo ważną postacią i jednym z najlepszych piłkarzy w historii klubu. Uważano go za prawdziwego profesjonalistę, co w latach 90. nie było wśród polskich zawodników rzeczą oczywistą. Dla samego zainteresowanego, który nie jest przecież rodowitym poznaniakiem, takie słowa są powodem do dumy. W barwach Kolejorza występował przez 12 lat (wliczając grę w juniorach), a następnie wyjechał do Szwajcarii (FC Aarau), gdzie spędził resztę kariery. Mimo że osiągał sukcesy w klubie, w reprezentacji nie poszło mu już tak dobrze. W biało-czerwonych barwach zagrał zaledwie 7-krotnie (bez gola).
„Każdy w życiu ma jakieś marzenie, czegoś pragnie, o czymś myśli, coś co lubi, co chciałby (...) zobaczyć, usłyszeć” – ten cytat fani filmów Stanisława Barei powinni doskonale pamiętać. Słowa te można odnieść do każdego z nas – fanów piłki nożnej. Bo jakież inne marzenie może mieć zakochany po uszy w futbolu młody chłopak niż obejrzenie na żywo meczu ukochanej drużyny? Tego kibicowi tłumaczyć nie trzeba, to „oczywista oczywistość” – jak rzekł niegdyś pewien polityk. A dziecięce marzenia lubią się przecież spełniać.
Niewielkie księstwo ukryte u podnóża Pirenejów to istny raj dla turystów. Andora oferuje przybyszom malownicze krajobrazy. Porośnięte lasami góry spowijają ją niemal całkowicie. Dla szukających wytchnienia od codziennego zgiełku to miejsce idealne do wypoczynku. Nic więc dziwnego, że coraz chętniej jest odwiedzana przez przybyszów z innych krajów – także przez kibiców piłkarskich, bowiem miejscowa reprezentacja od 1996 roku rozgrywa oficjalne mecze międzypaństwowe.
Jego kariera miała potoczyć się zupełnie inaczej. Obiecujący pomocnik warszawskiej Polonii pokazał się w stolicy z tak dobrej strony, że zapragnęła go mieć krakowska Wisła. I transfer doszedł do skutku. Wydawało się, że Konrad Gołoś złapał byka za rogi. Ale właśnie wtedy zaczęły się pierwsze problemy ze zdrowiem (wada serca). Gdy wydawało się, że wszystko wraca na właściwe tory, przytrafiła się poważna kontuzja kolana. To ona, a także... ukąszenie przez kleszcza zatrzymały dobrze zapowiadającą się karierę „Gołego”. W zdecydowanie za krótkiej przygodzie z piłką jedno z marzeń każdego sportowca udało mu się spełnić – wystąpił w reprezentacji kraju.
Ten scenariusz z udziałem drużyny narodowej przerabialiśmy właściwie w każdym wielkim turnieju XXI wieku. Najpierw ogromne nadzieje i oczekiwania, a później równie duże rozczarowanie. Podobnie było na pierwszym Euro z udziałem reprezentacji Polski. Udane eliminacje zakończone wygraniem naprawdę trudnej grupy, a później znowu tylko trzy starcia: bezdyskusyjna porażka z Niemcami, szczęśliwy remis z Austrią i na koniec porażka z chorwackimi rezerwistami. I znowu szybki powrót do domu, i znowu analiza „dlaczego było tak źle, skoro miało być tak dobrze”.
Bohater filmu „Piłkarski poker” sędzia Jan Laguna (w tej roli Janusz Gajos) jeszcze jako piłkarz złamał poprzeczkę w meczu ze Związkiem Radzieckim. To była oczywiście fikcja. Fikcją nie było już to, co wydarzyło się 11 października 1989 roku w Chorzowie. W spotkaniu z Anglią (0:0) w eliminacjach MŚ 1990 Ryszard Tarasiewicz – słynący z uderzenia zwanego „spadającym liściem” – obił poprzeczkę bramki strzeżonej przez Petera Shiltona. Gdyby piłka poleciała kilka centymetrów niżej, „Taraś” przeszedłby do historii jako ten, który – tak jak Jan Domarski w 1973 – zamknął drogę na mundial Dumnym Synom Albionu. Gol jednak nie padł, poprzeczka się nie złamała, na mundial pojechała Anglia, a Polacy zostali w domu. Tarasiewicz miał czego żałować, bo mógł to być jego drugi turniej rangi mistrzostw świata w reprezentacyjnej karierze.
Człowiek legenda krakowskiej Wisły. Obrońca, przeciwko któremu bali się grać zawodnicy innych drużyn. Był istnym boiskowym „harpaganem”, co w gwarze małopolskiej oznacza człowieka porywczego, pełnego energii, zawziętego i nieustępliwego. Te cechy charakteru zaprowadziły go na piłkarski szczyt, jakim było trzecie miejsce na świecie z drużyną narodową w 1974 roku.
Latka lecą, a kibice nie mają problemów z rozpoznaniem na ulicy Andrzeja Juskowiaka. Wprawdzie nie nosi już filuternego wąsa, jak na zdjęciu z lewej, ale trzeba uczciwie powiedzieć, że taki image u popularnego „Jusko” trwał krótko. Taką wtedy mieliśmy po prostu modę. Na szczęście nie z tego pamiętamy napastnika reprezentacji Polski. Juskowiak zapisał się na kartach historii jako król strzelców igrzysk olimpijskich w Barcelonie, z których drużyna Janusza Wójcika wróciła ze srebrnym medalem.
Historia starć polsko-fińskich jest długa i szeroka niczym rzeka Oka z żołnierskiej pieśni. Pierwsze spotkanie z ekipą Suomi biało-czerwoni rozegrali 23 września 1923 roku na Töölön pallokenttä w Helsinkach. Polski zespół przegrał 3:5, a gole dla naszej drużyny strzelali Wawrzyniec Staliński (dwa) i Juliusz Miller. Na przestrzeni lat mierzyliśmy się z Finami w meczach ważnych i... takich o przysłowiową pietruszkę. Część z nich przeszła do historii z różnych powodów. Przypominamy niektóre z nich.
Jeżeli Sławomir Wojciechowski należał do smakoszy sernika z rodzynkami, to gdy w 2000 roku przechodził do Bayernu Monachium mógł poczuć się właśnie jak wspomniany rodzynek. Polski rodzynek. Wychowanek gdańskiej Lechii był bowiem pierwszym naszym rodakiem, który trafił do bawarskiego giganta. W przeciwieństwie do Roberta Lewandowskiego nie zrobił wielkiej kariery w tym klubie. Jego przygoda z Bayernem trwała zaledwie półtora roku. W Polsce kojarzony był głównie z gry w GKS-ie Katowice, skąd wyruszył w świat. Jednego, czego mógł żałować grając na obczyźnie, to znikomej liczby występów w reprezentacji.
Wielcy aktorzy w uznaniu ich klasy mogą znaleźć się w Alei Gwiazd. Ale dotyczy to nie tylko mistrzów ekranu. Wybitni piłkarze reprezentacji Polski mają swoją alejkę – przy Stadionie Narodowym w Warszawie. Jednym z uhonorowanych tam szczęśliwców jest Józef Młynarczyk – bramkarz jedenastki 100-lecia PZPN. Znakomity golkiper zapisał się złotymi zgłoskami nie tylko występami w kadrze, ale również w ekipie FC Porto. To jeden z czterech Polaków, którzy sięgnęli po najcenniejsze klubowe trofeum w Europie – Puchar Mistrzów.
W historii polskiego futbolu, ale nie tylko, mieliśmy mnóstwo zmarnowanych talentów. Takich, którzy zbyt wcześnie poczuli, że chwycili byka z rogi. Spoczywali na laurach, a to kończyło się grą w coraz słabszych drużynach. Scenariusz był najczęściej taki: wyjazd za młodu za granicę i równie szybki powrót do kraju. Futbolowych gołowąsów gubiło hulaszcze podejście do życia – duże pieniądze, imprezy, hazard, drogie samochody oraz piękne kobiety. Niektórym doskwierała samotność na obczyźnie, przez co popadali w nałogi alkoholowe, z których nie byli w stanie wyjść. Tak jak Dawid Janczyk.
Ten, kto oglądał na żywo w telewizji w 1998 roku mecz reprezentacji Polski w Burgas, należał do szczęśliwców. Być może niewiele osób już pamięta, ale spotkania Bułgaria – Polska w eliminacjach mistrzostw Europy nie transmitowała TVP. Wówczas doszło do pewnego precedensu. Prawa do pokazywania wyjazdowych meczów kadry nabył bowiem prywatny nadawca.
16 długich lat. Tyle przyszło czekać piłkarskiej reprezentacji Polski, aby ponownie pojechać na mistrzostwa świata. Klątwa Antoniego Piechniczka i Zbigniewa Bońka ciążyła nad biało-czerwonymi od 1986 roku. Po mundialu w Meksyku z funkcji selekcjonera zrezygnował Piechniczek. Boniek po klęsce z Brazylią 0:4 stwierdził w pomeczowym wywiadzie, że jeżeli w ciągu 12 kolejnych lat reprezentacja wywalczy dwa razy brązowy medal i wyjdzie z grupy na MŚ, to polscy kibice będą mieli powody do radości. Jak dobrze wiemy, tak się nie stało. Kolejni trenerzy nie byli w stanie awansować z biało-czerwonymi nie tylko na mundial, ale także na mistrzostwa Europy. Nie pomógł nawet powrót trenera Piechniczka. Zła passa dobiegła końca 1 września 2001 roku, kiedy to Polacy pokonali w Chorzowie Norwegię 3:0 i zapewnili sobie grę na MŚ w Korei Płd. i Japonii.
Na kolejny występ biało-czerwonych na mistrzostwach świata nie trzeba było już długo czekać. Po czterech latach od niezbyt udanego powrotu na salony Polacy ponownie zameldowali się w elicie. Po zwycięskich eliminacjach i dobrym losowaniu grup turnieju finałowego nad Wisłą spodziewano się lepszego występu niż w Korei Płd. i Japonii. Niestety, nic takiego nie nastąpiło. Znów przyszło nam przełknąć gorzką pigułkę.
Źle się dzieje, gdy polityka miesza się ze sportem. Niestety, takie sytuacje zdarzały się już w bliższej czy dalszej przeszłości. Nie ominęły też piłki nożnej.
Była świadkiem wielu ważnych momentów w historii polskiego futbolu. Tych wielkich, wspominanych do dziś – jak zwycięstwo nad Anglią 2:0 w 1973, Holandią 4:1 w 1975, Norwegią 3:0 w 2001, Portugalią 2:1 w 2006 czy Belgią 2:0 niecały rok później. Pamiętała też mecze i wydarzenia, do których wolelibyśmy nie wracać. Można wręcz powiedzieć, że historia rodziła się na jej „oczach”. W 2008 roku jej historia... umierała już na naszych oczach. Słynna wieża dyspozytorska ze Stadionu Śląskiego w Chorzowie właśnie dożywała swoich dni.